Małgorzata Wach

Każdy ma swoje Kilimandżaro

Kategoria  popularnonaukowe

Wydawnictwo Znak
Cena 35.70 zł
ISBN 978-83-240-1061-5
(gabaryt L - 2XL)
waga 0.600 kg
nr kat. Rhema 27483
                                   



Nakład wyczerpany!


Notka

5895 metrów nad poziomem morza. Na taką wysokość wznosi się słynne Kilimandżaro, najwyższa góra Czarnego Lądu. We wrześniu na jej szczyt wyruszyła z Polski niezwykła wyprawa, zorganizowana przez Fundację "Mimo Wszystko", złożona z dziewięciu niepełnosprawnych osób. Wśród nich znaleźli się między innymi: Jan Mela, najmłodszy zdobywca obu biegunów, który w wyniku porażenia prądem stracił prawą rękę i lewą nogę, Katarzyna Rogowiec, wybitna paraolimpijka i złota medalistka z Turynu, niewidomy od urodzenia Łukasz Żelechowski oraz Krzysztof Gardaś, dla którego to już drugie wejście na ten szczyt. Oprócz zmagania się z dużymi różnicami temperatur, rozrzedzonym powietrzem i zmęczeniem, przyszło im się zmierzyć przede wszystkim ze swoimi słabościami i ograniczeniami. Uczestnicy zdobyli szczyt 5 października 2008 r. o godz. 7.30.

Część pieniędzy ze sprzedaży książki zostanie przekazana Fundacji Anny Dymnej "Mimo Wszystko".


Fragment tekstu

an Mela

Nasze życie przypomina układanie puzzli. Planujemy sobie: pójdę do takiej i takiej szkoły, potem zostanę lekarzem, marynarzem albo tancerzem. Ożenię się albo i nie, będę mieć dzieci: jedno, dwoje, troje. Wybudujemy sobie dom za miastem, w ogródku zasadzimy róże albo malwy. Może jedno i drugie. Dzieciaki będą mieć huśtawkę w ogrodzie. Piaskownicę też im zrobimy (w końcu sam lubiłem robić babki z piasku, gdy byłem mały). Na wakacje będziemy jeździć do Egiptu, bo Egipt jest modny i można się ładnie opalić.
Wszystkie puzzle są piękne i kolorowe, bo niby jakie miałyby być? Nikt z nas nie planuje wypadku ani ciężkiej choroby. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, że straci kogoś, kogo kocha najbardziej na świecie. Kiedy dotyka nas jakaś tragedia, wszystko wygląda tak, jakby ktoś porozrzucał wszystkie elementy układanki i pozabierał część z nich. Nie zauważamy jednak, że w ich miejsce dostajemy inne puzzle - jak się z czasem okazuje, lepsze, bardziej dopasowane. Jednym słowem: bogatsze. Ale ciężko odnaleźć dar w swoim wypadku...
Był 24 lipca 2002 roku. Byłem z kolegami na placu zabaw, jakieś dwieście metrów od domu. Trochę graliśmy w ping-ponga, trochę gadaliśmy. Był zwyczajny wakacyjny dzień. Zaczął padać deszcz. Schowaliśmy się pod daszkiem stacji transformatorowej, na tym samym placu zabaw, obok huśtawek, kosza, stołu. Towarzystwo się szybko wykruszyło, zostałem tylko ja i kolega z klasy.
Tego dnia dowiedzieliśmy się, że drzwi do transformatora są od jakiegoś czasu otwarte i że parę osób tam zaglądało. Postanowiliśmy tam wejść i przeczekać deszcz. Stanąłem pod ścianą. Nagle coś mną szarpnęło. Później dowiedziałem się, że przepłynął przeze mnie
prąd o napięciu piętnastu tysięcy woltów. Straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, kolegi już nie było.
Kulejąc, doszedłem do domu. Tata zawiózł mnie na pogotowie. Stamtąd wysłali mnie od razu do szpitala w Gdańsku. Lekarze walczyli o moje życie. Leżałem tam trzy miesiące. Po miesiącu w ranne kończyny wdało się zakażenie i trzeba było amputować prawą rękę i lewą nogę. Miałem trzynaście lat. Pamiętam twarz mamy nad moim łóżkiem. Łzy w jej oczach... takie nienaturalnie duże. Pamiętam tatę stojącego przy oknie w zielonym fartuchu. I swój krzyk. Dużo krzyczałem. Chciałem im tego oszczędzić, ale nie potrafiłem. Wszystko mnie bolało. Nawet ta ręka i noga, których już nie miałem. Jak ma wyglądać to moje nowe życie? - pytałem sam siebie. Mój świat wywrócił się do góry nogami: plany, marzenia, przyszłość. Ale nie to było moim najgorszym doświadczeniem w życiu.
Kiedy miałem kilka lat, nasz dom spłonął w pożarze. Nic nie ocalało. Zostały gołe ściany. Rodzice ciężko pracowali, by go odbudować. Pamiętam, ilu rzeczy sobie odmawiali, żebyśmy mogli związać koniec z końcem. Schroniliśmy się w mieszkaniu wynajętym od sąsiadów. Do naszego domu mogliśmy wrócić dopiero rok później. Było ciężko, ale nikt nie narzekał. Spaliśmy w swoich łóżkach, mieliśmy własny stół, przy którym mogliśmy jeść posiłki. Doświadczyliśmy, czym jest strata, ale daliśmy sobie z tym radę - tak wtedy myślał każdy z nas. Niestety, prawdziwa strata miała dopiero nadejść.
Miałem osiem lat, mój brat Piotruś siedem, siostra Agata cztery latka, a Didi - nasza najmłodsza siostra - zaledwie roczek. Pojechaliśmy z rodzicami nad jezioro. Zwykły słoneczny wakacyjny dzień. Piotruś zapytał, czy może pożyczyć mój materacyk do pływania. Zgodziłem się. Minęła chwila. Zauważyliśmy, że materac pływa pusty. Mój brat musiał się z niego ześlizgnąć. Tata i kilku panów wskoczyło do wody, ale znaleźli go dopiero po dłuższej chwili.
Natychmiast pojechaliśmy na pogotowie. Pielęgniarki nie pozwoliły nam wejść na salę, gdzie reanimowano Piotrusia. Kazały czekać. Modliliśmy się przez łzy. Chwilę później wyszedł lekarz i zimnym głosem powiedział, że mój brat nie żyje. Wpadłem w czarną dziurę. Piotruś? Mój brat nie żyje? Przecież to niemożliwe! - myślałem. Nie rozumiałem, po co i dlaczego tak się stało, i nie trafiało do mnie tłumaczenie, że "Bóg tak chciał", że gdzieś "tam" będzie mu lepiej. Każdy z nas winił się za tę śmierć. Długo sobie jeszcze wyrzucałem, że pożyczyłem mu ten cholerny materac! Wiem, to głupie, ale wtedy wydawało mi się, że gdyby nie ta moja zgoda, Piotruś nadal by żył.
Kiedy leżałem w szpitalu, jedynie rodzice mogli mnie odwiedzać. Byli ze mną każdego dnia, wspierali ze wszystkich sił. Raz w tygodniu odwiedzał mnie ksiądz. Na początku nie chciałem z nim rozmawiać, obwiniałem Boga za to wszystko. Skoro jest taki dobry, to dlaczego na to wszystko pozwolił? - pytałem sam siebie. Dopiero później zrozumiałem, że kiedy Pan Bóg nam coś zabiera, to nigdy w tym miejscu nie zostawia dziury. Daje nam coś innego. Lepszego. Ale to akurat jesteśmy w stanie pojąć dużo, dużo później...
Któregoś dnia ksiądz powiedział mi, że tak jak można za kogoś ofiarować modlitwę, tak samo można ofiarować swój ból. Na początku to brzmiało absurdalnie, ale spróbowałem. Pomogło! Każdą cząstkę bólu, nawet krzyk, ofiarowywałem za Piotrusia.
Mijały tygodnie. Czułem się coraz bardziej samotny i bezwartościowy. Mama wymyśliła, żeby ściągnąć do mnie Marka Kamińskiego. Wierzyła, że może mi on pomóc w drodze do zaakceptowania samego siebie. Wtedy, w szpitalu, to spotkanie nie doszło do skutku, spotkaliśmy się później. Tymczasem Marek wraz z grupą przyjaciół wpadł na pomysł wspólnej wyprawy na biegun północny. Kiedy mi to powiedział, różne dziwne myśli chodziły mi po głowie. Ja? Przecież ja ledwo radzę sobie na co dzień, gdzie mi do takiej wyprawy?! Dziękuję. Nie dam rady - myślałem.
W szpitalu mogłem sobie tylko wyobrażać, czym jest niepełnosprawność. Prawdziwe schody zaczęły się dopiero w domu: nie umiałem sobie posmarować kanapki, nie mogłem przenieść kubka z kuchni do pokoju, bo poruszałem się o kuli (jeszcze nie miałem protezy). "Mamo, proszę, włącz mi telewizor. Tato, proszę, przynieś mi ten cholerny kubek!" - krzyczałem. Często płakałem z bezsilności. Nieraz zastanawiałem się, po co ja jeszcze żyję. Ale rodzice nie odpuszczali, mówili: "Jasiek, możesz, potrafisz, nauczysz się!".
Zacząłem rehabilitację, założyłem protezę, nauczyłem się chodzić, maszerować. Okej, przynajmniej spróbuję, żebym potem nie żałował, że nic nie zrobiłem - pomyślałem. Pamiętam, jak pojechaliśmy z tatą na zgrupowanie kadry paraolimpijskiej w Białogardzie. Pierwszy raz zobaczyłem tak dużo ludzi z różnego rodzaju niepełnosprawnościami: po amputacjach, na wózkach, niewidomych. Żaden z nich nie krył swego kalectwa. Mieli na sobie krótkie spodenki i podkoszulki. No i te uśmiechnięte gęby! Z czego oni się tak cieszą? Z takiego życia?! - pytałem sam siebie. Ale wróciłem do domu i nie mogłem o nich zapomnieć. Czułem, że dali mi porządną lekcję. Taką najlepszą, bez słów. Zaczęło do mnie docierać, że bycie szczęśliwym nie zależy od ilości rąk czy nóg. Bariery są tylko w naszych głowach. Postanowiłem, że zdobędę ten cholerny biegun. Stać mnie na to!
Ćwiczyłem okrągły rok. Już po wyprawie zrozumiałem, że o wiele ważniejsza od samego bieguna była ta cała droga, którą przeszedłem. Nie tylko ten odcinek, który pokonałem razem z Markiem Kamińskim, Wojtkiem Ostrowskim i Wojtkiem Moskalem (a swoją drogą, stanowiliśmy naprawdę zgrany zespół). To był rok wysiłku, zmagania się z samym sobą, upadania i dźwigania się do góry. Kiedy dotarliśmy na biegun, obiecałem sobie, że już nigdy nie będę wątpił. Ludzie często idą przez życie i nie zauważają okazji, które mogą je odmienić, a potem narzekają, że to życie jest takie nijakie. Byli tacy, co mówili: "Jeśli ktoś ma niepełnosprawność, powinien siedzieć w domu, a nie głupio ryzykować zdrowie czy życie". Ale byli też tacy, którzy dzięki tej wyprawie zaczęli w siebie wierzyć. To było dla mnie dużo ważniejsze.
Potem był drugi biegun, dziesiątki spotkań, wywiadów, pytań, radość moich rodziców i sióstr, listy od różnych ludzi. Śmiałem się, ale pamiętam, że po tych wyprawach zacząłem inaczej o sobie myśleć. Zacząłem w siebie wierzyć. Był 2005 rok i na festiwalu podróżniczym w Łodzi opowiadaliśmy z Markiem i oboma Wojtkami o naszych wyprawach na bieguny. Tam poznałem Kasię - moją pierwszą dziewczynę.
Czasami znasz kogoś kilka lat i możesz o nim powiedzieć tylko tyle, że lubi kolor zielony i jest całkiem niezły z matmy. A czasem dopiero co kogoś poznasz i już wydaje ci się, że wiesz o tym człowieku wszystko. Ja tak miałem z Kasią. Po piętnastu minutach rozmowy zdradziła mi, że marzy o podróży na Lofoty, archipelag wysp w północnej Norwegii, jakieś trzysta kilometrów za kołem podbiegunowym. Bardzo malownicze miejsce, w którym strzeliste góry niemalże wyrastają z morza. W trakcie tej rozmowy Kasia zaproponowała mi wspólną podróż. W jej oczach była taka magia, która mogła przenosić góry... Wiedziałem, że mogę jej zaufać.
Przez kilka miesięcy utrzymywaliśmy kontakt e-mailowy i telefoniczny. Drugi raz spotkaliśmy się pół roku później, na lotnisku. Polecieliśmy samolotem do Oslo (najtańszymi liniami), dalej podróżowaliśmy stopem. Pokonaliśmy w ten sposób trzy tysiące kilometrów. Spaliśmy w namiocie, mieliśmy zupki w proszku i piecyk na butlę gazową. Żyliśmy bardzo oszczędnie. W trakcie tej podróży zakochaliśmy się w sobie. Czułem się kosmicznie. To były wakacje 2006 roku.
Za rok znów pojechaliśmy na Lofoty, ale już do pracy. Kasia pracowała w restauracji. Ja chodziłem od domu do domu, pytając, czy ktoś nie potrzebuje pracownika: szlifowałem stoły, malowałem komuś ściany, u kogoś innego rozbierałem drewniany dom. Zarobiłem pierwsze w swoim życiu pieniądze. Mogliśmy z satysfakcją kupić sobie marcepan, za którym przepadam, i żelki, które z kolei uwielbia Kasia. Codziennie po powrocie z pracy robiłem jej galaretki z jagodami. Oglądaliśmy filmy. Chodziliśmy na spacery. Kochaliśmy się. Jak to było? Normalnie! Przy ukochanej osobie nie odczuwa się wstydu. Nie udaje się kogoś innego, lecz jest się akceptowanym takim, jakim się jest. Widzi się swoje wzajemne braki, ale kocha się pomimo nich. Ja czułem się kochany. To, że nie mam ręki i nogi, nie było dla Kasi żadnym problemem. Dla mnie zresztą też.
Kiedy wróciliśmy do Polski, moje życie toczyło się na linii Malbork - Łódź. Co dwa tygodnie jeździłem do Kasi. W ciągu miesiąca pokonywałem pociągiem w sumie jakieś tysiąc sześćset kilometrów. Dla niej nauczyłem się szyć na maszynie. Razem z babcią i mamą uszyliśmy jej takiego wielgachnego żółwia z polaru. Dla niej chodziłem za babcią, żeby mnie nauczyła robić na drutach. Kupiłem melanżową włóczkę, taką ciemnoniebieską, i postanowiłem, że zrobię jej szalik na Gwiazdkę. Kikutem przytrzymywałem jeden drut, a drugim machałem: cały rządek lewych oczek, potem rządek prawych (wtedy szalik jest grubszy). Kasia bardzo się ucieszyła z prezentu, ale ja chyba miałem większą frajdę z robienia go.
Kiedy skończyłem liceum, postanowiłem iść na studia do Łodzi, ale nie czułem się na nich najlepiej. Sama Łódź też mnie przytłaczała. Dużo rzeczy zaczęło się w moim życiu psuć. Rozpadł się związek z Kasią. Dlaczego? Były tysiące powodów i żadnego konkretnego. Chyba nie dojrzałem do takiego związku. I tyle. Z czasem zamknąłem za sobą rozdział pod tytułem "Łódź", poznałem Anię, z którą wspólnie odkrywam nową przestrzeń. Odkrywam siebie.
Jestem bardzo podobny do mojego taty, nie tylko fizycznie. Podobnie odbieramy świat. Tata sam potrafi zrobić wszystko. Gdybym zdecydował, że chcę polecieć w kosmos, to jestem pewien, że zbudowałby mi rakietę. Ale kiedy jest mi bardzo źle, rozmawiam z mamą. Nigdy nie czuję się przez nią okłamywany, nie mówi mi: "Nie martw się, Jasiu, na pewno będzie dobrze", tylko zastanawia się ze mną, jak sprawić, żeby było dobrze. Może dlatego, że jest psychologiem, a może dlatego, że jest po prostu dobrą matką. Obstawiam jedno i drugie.
Rodzice są dla mnie niedoścignionym wzorem. Tyle trudnych rzeczy wydarzyło się w ich życiu, a oni są radośni, szczęśliwi. Stworzyli dom, w którym czuję się bezpieczny i kochany. Nauczyli mnie i moje siostry, jak cieszyć się małymi rzeczami: czekoladą, wspólnym wyjazdem, nową książką, obrazkiem, który mieści się w jednej dłoni. Nawet jeśli na tablicy w kuchni wiszą trzy rachunki do zapłacenia, to oni się nie zamartwiają. Starają się dostrzegać jasną stronę każdego dnia. To od nich nauczyłem się, że to, jak odbieramy świat, zależy wyłącznie od nas. Możemy go widzieć jako kolorowy i piękny albo też jako szary i brzydki. Jedno i drugie jest trochę prawdą, a trochę nieprawdą. Ale to ja - Janek Mela - decyduję o tym, co widzę.
Teraz widzę szczyt Kilimandżaro. Jest piękny. Dla mnie to taka góra wyrównywania szans. Każdy z uczestników wyprawy ma dosyć ciężki bagaż doświadczeń, ale to między innymi one sprawiły, że jesteśmy takimi właśnie, a nie innymi ludźmi i patrząc każdego dnia w lustro, znajdujemy w sobie siłę, by powiedzieć: "mogę", "chcę", "dam radę". Pamiętam, jak kilka lat temu, tuż po moim powrocie z Arktyki, Didi podeszła do mamy i zapytała: "Mamo, mamo, czy jak ja będę miała piętnaście lat, to też pójdę na biegun?".
Chciałbym zadedykować tę moją wspinaczkę właśnie siostrom. Chciałbym, żeby one też znalazły swój biegun albo swoje Kilimandżaro. Wyobrażam sobie, że na tym szczycie jest taki mały klocek domina. Gdy tam dojdziemy, przewrócimy go, a on przewróci kolejne. W ten sposób uruchomimy lawinę, dzięki której inni też uwierzą w siebie i będą mieli odwagę zmieniać swoje życie. Przecież nikt inny go za nich nie przeżyje.







Inne książki tego autora






Różaniec przemienia życie (książka)
Maria Wacholc
Wydawnictwo Salezjańskie - Warszawa
27.90 zł

Akita. Różańcowe przesłanie Matki Bożej na obecne czasy (książka)
Maria Wacholc
SERAFIN-
37.90 zł

Fatima. Niespełnione prośby Matki Bożej (książka)
Maria Wacholc
SERAFIN-
37.00 zł

Gdy ktoś bliski odchodzi od Kościoła (książka)
ks. Daniel Wachowiak
Dom Wydawniczy Rafael
8.00 zł












Powrót  •  Nasza oferta  •   Nowości  •   Najpopularniejsze  •   Szukaj

O nas   •   Kontakt   •   Regulamin zakupów   •   Karta stałego Klienta   •   Do pobrania