ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Moje życie nielegalne

Kategoria  pamiętniki wspomnienia

Wydawnictwo Znak
Cena 30.40 zł
ISBN 978-83-240-0945-9
(gabaryt L - 2XL)
waga 0.574 kg
nr kat. Rhema 23509
                                   



Towar lub tytuł już niedostępny


Notka

Autor "Księży wobec bezpieki..." tym razem opowiada o swoim życiu. O kresowych, polsko-ormiańskich korzeniach, o powołaniu i pobycie w seminarium, o współpracy z opozycją antykomunistyczną i dwukrotnym pobiciu przez "nieznanych sprawców". Mówi o fascynacji światem osób niepełnosprawnych intelektualnie, wreszcie - o swoim zaangażowaniu w proces samooczyszczenia Kościoła. Ksiądz Tadeusz nazywa swoje życie "nielegalnym", bo stale coś w nim robił "nie tak", wykraczając poza ramy wyznaczone mu przez innych i angażując się w rozmaite działania bez formalnej zgody przełożonych.
Wartka opowieść pogłębia obraz tego nietuzinkowego kapłana, który stał się w ostatnich latach bohaterem mediów i kojarzony bywa wyłącznie z tematem lustracji, chociaż w życiu starał się kierować ideałami Brata Alberta: ubóstwa, skromności i solidarności z najsłabszymi.


Fragment tekstu

Nie ukrywam, że w wojsku należałem do grupy najbardziej zbuntowanych. Wiele razy trafiałem do aresztu, spędziłem tam w sumie dwa miesiące, dokładnie - pięćdziesiąt sześć dni. Pierwsza kara - nie pamiętam już za co - to było pięć dni. Potem często dostawałem karę nie dlatego, że sam coś przeskrobałem, ale "dla zasady": grupa się zbuntowała, czegoś nie zrobiła, więc wybranych, "podpadniętych" wsadzano do aresztu. Najdłuższy areszt, jaki dostałem, trwał dziewiętnaście dni. Jak to wyglądało? Przy naszym batalionie nie było odpowiedniego pomieszczenia, więc zaprowadzano mnie do aresztu stworzonego przy brygadzie saperów. Wsadzano tam za rozmaite występki, najczęściej za pijaństwo lub samowolkę. W areszcie rządzili ci, którzy już wcześniej, przed wojskiem, byli w więzieniach, mieli za sobą jakieś wyroki. Muszę powiedzieć, że traktowali mnie dobrze, nawet z pewnym szacunkiem, a po kilku razach uchodziłem już za "recydywę". Także oficerowie w zwyczajnych jednostkach zachowywali się inaczej niż ci "od kleryków". Nie naskakiwali na nas, przeciwnie, raczej byli do nas życzliwie nastawieni.
Przełożeni seminaryjni wiedzieli, co się dzieje, ale niewiele mogli zrobić. Bardzo często przyjeżdżał do nas ksiądz Józef Życiński, który był prefektem w seminarium częstochowskim. Rektorzy trzech seminariów - krakowskiego, częstochowskiego, śląskiego - przyjeżdżali zawsze razem, na ogół raz w miesiącu lub raz na dwa miesiące. Do naszego rektora oficerowie zwracali się per "panie Macharski", co nas szalenie drażniło. Oficer polityczny prosił go na rozmowę i sztorcował: "Panie Macharski, jak pan tych kleryków wychował? Siedzą tu po więzieniach..." itd. Któregoś razu, kiedy przyjechał ksiądz Macharski, ja akurat siedziałem w areszcie. Powiedział, że chce się ze mną zobaczyć. Przełożeni na to, że niemożliwe, że w areszcie nie ma odwiedzin. Co pozostało? Dziura w płocie. Koledzy umówili dwóch wartowników, jeden z nich przyszedł po mnie i kazał mi wynieść śmieci. Zamiast na śmietnik, podprowadził mnie jednak pod płot, a tam już czekał rektor. Miałem na sobie brudny mundur roboczy, bez pasa, bez niczego. Kiedy rektor mnie zobaczył, mało nie padł z wrażenia. Z trzymającym karabin wartownikiem za plecami wyglądałem, jakby mnie prowadzono na rozstrzelanie.
Innym razem, kiedy siedziałem w areszcie, był akurat 22 lipca. Przyjeżdżało wtedy mnóstwo odwiedzających, kadra chciała iść do domu, ale nie wiedziała, co z nami zrobić. Zdecydowano, że będziemy podlewać trawniki w jednostce. No więc my za wiadra i dalejże podlewać. Wtem nadciąga burza, grzmoty i zaczyna lać jak z cebra. Pytamy dowódcę warty, co robić. On - że nie było odwołania rozkazu. Nam w to graj: latamy z tymi wiadrami w strugach deszczu i dalej podlewamy trawniki. Ludzi w oknach cała masa, śmieją się, pokazują nas palcami. Wieczorem wpada oficer i na nas z pyskiem, że my wojsko ośmieszamy i to jeszcze w obecności cywilów. Próbowaliśmy tłumaczyć (choć wiadomo było, że robiliśmy to dla hecy), że był rozkaz, że nie miał kto odwołać... Tak się wkurzył, że wszystkim, którzy podlewali, dołożył po pięć dni aresztu.
Rodzice odwiedzali mnie, kiedy tylko mogli. Nie było to łatwe. Pierwszy raz ojciec przyjechał z siostrami na przysięgę, 21 grudnia 1975. Datę przysięgi w ostatniej chwili zmieniono, a oficjalnego zaproszenia naturalnie nie wysłano. Niemniej jakoś dałem znać rodzicom, kiedy to będzie. Oficer polityczny wyliczył ojcu wszystkie moje przewinienia, ale ostatecznie dał przepustkę do miasta i mogłem w tym dniu pójść z rodziną do kościoła. Drugi raz ojciec wybrał się do mnie na początku stycznia, ale pociąg z powodu mrozów utknął w Mysłowicach, ojca rozbolał brzuch i w końcu zrezygnował z dalszej jazdy. Trzy tygodnie później miał poważną operację jelit. Oczywiście nie wypuszczono mnie do domu, a mamie, która wysłała w tej sprawie list, dowództwo odpowiedziało, że "nie interesuję się sprawami rodziny". Kiedy mama przyjechała do Brzegu, żeby osobiście porozmawiać z dowódcą, usłyszała: "Lepiej niech syn się ustatkuje, bo może nie dożyć końca służby".
Najdłuższy areszt - dziewiętnaście dni - tak zwaną kumulację (za różne wykroczenia) dostałem między innymi po napisaniu wypracowania o "zasługach" Armii Czerwonej, w którym opisałem zbrodnię w Katyniu. Ponadto na strzelnicy nie trafiałem w tarczę, nie zdawałem wojskowych egzaminów, w ogóle wszystkiego, czego można było nie robić, nie robiłem. Największym problemem były przepustki; żołnierz dla przepustki jest w stanie zgodzić się na różne kompromisy. Niektórzy zdawali egzaminy, żeby tylko wyrwać się z koszar. Patrzyło się na to ze zrozumieniem: dawno nie był w domu, a tu mama chora itd. Ale pamiętam takich kolegów, którzy przez wiele miesięcy nie byli na przepustce! Miałem kolegę z siedleckiej diecezji, który był tak zatwardziały w swoim oporze, że na pierwszą przepustkę pojechał dopiero po dwunastu miesiącach.
Ja sam też bywałem w domu bardzo rzadko. Jedną z pierwszych przepustek - na sześćdziesiąt cztery godziny - dostałem niespodziewanie w marcu 1976 roku w związku z wyborami do sejmu. Umówiliśmy się z kolegami, że nie będziemy brać udziału w wyborach w jednostce, nawet jeśli dostaniemy taki rozkaz. Przełożeni dowiedzieli się, że coś knujemy, i wszystkich prowodyrów... wysłali na specjalne urlopy do domów. Urlop to była nagroda za jakieś szczególne zasługi. Tym razem jednak chodziło o spokój w jednostce. Czasem więc opłacało się być "podpadniętym". Ale na ogół nie.
Kiedy były wydarzenia w Radomiu i Ursusie, to z kolei profilaktycznie wsadzono mnie do ciupy. Byliśmy wówczas na poligonie w Biedrusku w Wielkopolsce. Wezwano mnie nagle dzień po ogłoszeniu słynnych podwyżek do dowódcy brygady i powiedziano, że w związku z brakiem poprawy w moim zachowaniu odwieszają mi areszt. I 22 czerwca wsadzono mnie do aresztu w Biedrusku na piętnaście dni! Dopiero tam dowiedziałem się, że są strajki. Zacząłem z innymi aresztantami gadać o komunie, o tym, dlaczego to wszystko tak źle idzie, dlaczego jest niesprawiedliwość itp. W połowie odsiadki nagle mnie wzywają. Oficer wyskoczył na mnie, że ja w areszcie propagandę uprawiam, że on sobie nie życzy, i... wywalił mnie z aresztu. Podoficer odwiózł mnie pociągiem do Brzegu i tam odsiedziałem resztę kary.
Wiele razy byłem na tak zwanych lewiznach. Trzeba przyznać, że oficerowie z jednostek niekleryckich potrafili przymknąć oko, gdy ktoś chciał zerwać się na dzień do domu. Najwięcej "lewizn" miałem wtedy, kiedy nie pojechałem do PGR-u, tylko wraz z dwoma kolegami zostałem malować koszary. Soboty po południu i niedziele były wolne, a ja miałem zamelinowane cywilne ciuchy. Bywało, że jechałem do Krakowa w nocy z soboty na niedzielę, a z niedzieli na poniedziałek wracałem. Jeździłem też do cioci Wandy do Dzierżoniowa. Było tylko jedno niebezpieczeństwo: że milicja może mnie przypadkiem wylegitymować. A w tamtym czasie do dowodów wbijano pieczątkę: "powołany do wojska". Jeśli patrol cię złapał, chryja była ogromna. Na szczęście jeden z kancelistów załatwił mi pieczątkę: "zwolniony z wojska", i mogłem jeździć bezpiecznie. Później - przed samym wyjściem z wojska - dowód spaliłem i zgłosiłem zagubienie.
Ojciec napisał w końcu list do ministra obrony narodowej z protestem przeciwko złemu traktowaniu mnie w wojsku. Miał też, poniekąd z mego powodu, awanturę na WSP. Na uczelni pojawiło się bowiem ogłoszenie, że na Wydziale Pedagogicznym będzie broniona praca doktorska o wychowaniu w wojsku. A ja akurat wtedy wyszedłem z kolejnego aresztu. Ojciec napisał do rektora oburzony, jak w ogóle mógł się pojawić pomysł takiej pracy. Również na posiedzeniu senatu czy rady wydziału - nie pamiętam dokładnie - wystąpił bardzo ostro, powołując się na mój przypadek i dowodząc, że w wojsku o jakimkolwiek wychowaniu nie ma mowy i że w najlepszym razie tego typu prac powinno się bronić na uczelni wojskowej.









Powrót  •  Nasza oferta  •   Nowości  •   Najpopularniejsze  •   Szukaj

O nas   •   Kontakt   •   Regulamin zakupów   •   Karta stałego Klienta   •   Do pobrania