Guido Sgardoli

Chłopiec z lodu

Kategoria  powieść

Edycja św. Pawła
Cena 29.90 zł

ISBN 978-83-7797-070-6
waga 0.240 kg
nr kat. Rhema 39385

Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!

Pozycja archiwalna.

Zadzwoń i zamów

Zamów przez e-mail

Nie gwarantujemy, że zamówienie będzie mogło być zrealizowane.


Pokaż koszyk

Notka

Robert Warren ma za sobą porażkę w małżeństwie i śmierć syna, a badania, którym poświęcił życie, doprowadziły do skonstruowania bomby atomowej i sprawiły, że jest człowiekiem samotnym. Dręczony wyrzutami sumienia, Warren wyjeżdża do odludnej stacji badawczej pośród lodów Grenlandii. I właśnie wtedy, kiedy nadzieja zaczyna go opuszczać, wydarzenie, którego nauka nie potrafi wyjaśnić, zmienia na zawsze jego życie. Odnajduje ciało chłopca, uwięzione w lodowej tafli. Chłopiec ma na sobie ubranie, jakiego się już od dawna nie nosi. Nikt nie wie, skąd się tam wziął. Ale co najdziwniejsze - żyje. Warren rozumie, że dla niego to niezwykła szansa...

GUIDO SGARDOLI jest jednym z najbardziej interesujących współczesnych pisarzy włoskich w dziedzinie literatury młodzieżowej. Z zawodu weterynarz i zapalony podróżnik, świetnie władający piórem, jest autorem wielu udanych publikacji i zwycięzcą liczących się nagród literackich, takich jak Nagroda Andersena dla najlepszego autora w 2009 roku i Nagroda Bancarellino.
Historia Warrena i Jima, zderzenie nauki, marzeń i najgłębszych prawd sprawiły, że książka zyskała niezwykłą popularność i odmieniła życie tych, którzy po nią sięgnęli.







Książka znalzła się w finale nagrody im. Hansa Christiana Andersena (Medal im. Hansa Christiana Andersena) Wyróżnienie przyznawane jest co 2 lata przez Międzynarodową Izbę ds. Książek dla Młodych (IBBY) autorom i ilustratorom książek dla dzieci.

Nagroda ta nazywana bywa Małym Noblem

(Rh)

Fragment tekstu

Część pierwsza
Biel

Mestersvig Island, 20 mil od brzegu Kap Amélie, Grenlandia, kwiecień 1946

Robert Warren przez grubą szybę jednego z okrągłych okienek laboratorium mierzył wzrokiem niezmierzoną lodową przestrzeń. Usiłował określić, bezskutecznie, cienką linię oddzielającą ziemię od nieba. Było tak, jakby wokół niewielkiej grupki budynków stanowiących stację meteorologiczną był tylko lód. Albo tylko niebo.
Zawsze uważał, że lód to martwa i niema substancja. Sądził więc, że przyjmie i pogrzebie jego myśli i bolesne wspomnienia. Podobnie musieli myśleć ci z "Projektu Manhattan", kiedy z rozżarzonej pustyni Los Alamos wysyłali go pomiędzy lody odległej grenlandzkiej bazy, w obawie przed jego wyrzutami sumienia, które w miarę jak narastały, mogły sprowokować sytuację, w której padłyby nieodpowiednie słowa.
Ale na przekór tym przekonaniom, lód okazał się substancją żywą i zmienną. Jego pusta przestrzeń była miejscem oczekiwania na wypełnienie, a jego cisza pudłem rezonansowym wzmacniającym dźwięki, myśli i tęsknoty.
Robert Warren łudził się, że lód go uratuje. A tymczasem dzień za dniem, spokojnie, powoli go zabijał.
Drzwi się otworzyły i na podłogę wraz z podmuchem wtargnął śnieg.
- Dzień dobry, profesorze!
Zakapturzona postać weszła do środka, tupiąc nogami dla pozbycia się przylepionego do podeszew śniegu.
- Minus trzydzieści, dzisiaj - poinformowała.
- Dzień dobry - odpowiedział Warren, nie przestając patrzeć przez okno.
Młody człowiek zamknął drzwi i powiesił kurtkę.
- Jest kawa" - zapytał, rozcierając ręce.
Warren skinął głową, wskazując z roztargnieniem coś na kuchence, co wydawało od gorąca takie dźwięki jak stary zegar.
- Napije się pan filiżankę"
Profesor pokręcił przecząco głową.
- Ja natomiast muszę - odrzekł Alex. - Czuję się bardzo zmęczony. To przez światło. Nie znoszę go. Przedostaje się przez każdą szparę, przeklęte.
Mówiąc, tarł oczy jak senne dziecko.
- Przyzwyczaisz się.
- Nigdy bym nie pomyślał, ale proszę mi wierzyć, wolałem, kiedy cały czas panowały zimowe ciemności. Narzekaliśmy, że jest smutno i w ogóle, ale w nocy można było spać. Prawda" Teraz nie ma nawet nocy, ale... Jak to nazwać" Zmierzch" Półcień"
Arktyczne lato rozciągało dni, wydłużało je w nieskończoność, pozbawiając nocy i utrudniając wypoczynek.
- Proszę sobie wyobrazić, że kiedy byłem w Bostonie, w Centrum Geofizyki, spałem w pokoju bez okien. To był jedyny sposób, żeby...
- Czy wiesz, co się dzieje z ciałem w stanie hipotermii"
- Co pan mówi"
Warren stał nieruchomo przy maleńkim oknie, przez które widać było pustkę. Połowa jego ciała oblana była światłem, zimnym i białym, druga połowa pozostawała w półmroku. Dotknął powierzchni szyby, na której skropliła się woda. Sprawiał wrażenie, jakby nie dotarło do niego niemal nic z tego, co mówił Alex.
- Hipotermia - powtórzył. - Wiesz co to jest"
- Myślę, że tak...
- Na początku czujesz zmęczenie, ociężałość. Mówią, że nie jest to nieprzyjemne wrażenie. Liczba uderzeń serca zmniejsza się do siedemdziesięciu na minutę, ciśnienie krwi spada i oddech staje się wolniejszy. Masz ochotę usiąść albo się położyć i odpocząć. Przy temperaturze ciała dwudziestu ośmiu stopni ruchy są śmieszne i nieskoordynowane, zaczyna brakować jasności myślenia. Halucynacje. Niektórzy słyszą muzykę, inni widzą nadchodzących nieistniejących ratowników. Przy dwudziestu sześciu stopniach częstotliwość uderzeń serca obniża się jeszcze bardziej i osiąga czterdzieści uderzeń na minutę.
Warren nabrał powietrza, jak gdyby chciał zrobić przerwę, zanim skończy.
- Przy dwudziestu czterech dołącza się odrętwienie - kontynuował - senność nie do pokonania, prowadząca do utraty przytomności. Przy dwudziestu dwóch koma. Poniżej dwudziestu serce się zatrzymuje.
Alex pił małymi łykami kawę, ale nie odezwał się ani słowem. Niejednokrotnie rozmyślania profesora Warrena nie wymagały żadnej odpowiedzi.
- Tu, przy wietrze 12 w skali Beauforta, niewiele potrzeba, by zamarznąć na śmierć - zakończył mężczyzna.
Nastała długa cisza.
Przerwał ją Alex. Pociągając nosem, zauważył:
- Chyba niezła taka śmierć.
Warren oderwał wzrok od okna i skierował na młodego człowieka, spoglądając nań po raz pierwszy od jego wejścia do laboratorium. Na skutek kontrastu z intensywnym odblaskiem na zewnątrz widział tylko ciemną sylwetkę, jak gdyby wyciętą z kartonu. Później zobaczył, że się uśmiecha i zmieszany dodaje:
- To znaczy, jeśli ktoś już musi umrzeć...
Robert Warren skończył niedawno sześćdziesiąt cztery lata. Urodziny obchodził w towarzystwie Alexa Tyne'a, swojego asystenta, oraz kilku badaczy, którzy tak jak on pracowali w bazie. Toast wznosili piwem, które Alex kupił za swoje pieniądze w sklepiku.
Życzyli mu "sto lat!", nie zważając na jego cierpienie. Żaden człowiek, który dopiero co pochował syna, nie życzyłby sobie stu lat płaczu nad grobem.
To właśnie wtedy, kiedy przyglądał się swemu słabemu odbiciu w szybie okienka, z butelką piwa w ręku, słuchając wygłaszanych przez kolegów banałów, przyszedł mu do głowy pomysł. Pomysł chory, stanowczy i straszliwy, ogarniający jego głowę niczym choroba, w którym coraz bardziej się utwierdzał. Pomysł odważny, a zarazem tchórzliwy: Nie sto lat, ale żadnego dnia. Żadnego więcej dnia.
- Jeśli ktoś już musi umrzeć - powtórzył Warren bez cienia ironii. Po czym powrócił do obserwacji tego, co za oknem.
Alex odstawił filiżankę, włożył fartuch i zaczął sprawdzać przyrządy.
Był to chłopak masywny, o wielkich okrągłych oczach, z których dało się wyczytać pełne naiwności i niecierpliwości oczekiwanie na to, co mu życie przyniesie. Świadom ponurego usposobienia profesora, już od pierwszych dni okazał się chętny do wszystkiego, okazując mu czasem aż nadto swój szacunek i usiłując nie zwracać uwagi na jego chwilowe stany rozdrażnienia. Ale to wszystko było na nic, bo choć młody asystent robił co w jego mocy, pełne dystansu zachowanie profesora nie uległo zmianie. Nieraz Alex był przekonany, że Warren coś ma do niego, słysząc nutę złości w niektórych jego odpowiedziach czy widząc jego nieskrywaną obojętność, potem jednak zmieniał zdanie, nie potrafiąc znaleźć żadnej tego przyczyny. I kończyło się na zapełnianiu pustej i mroźnej dzielącej ich przestrzeni zbędnymi słowami, co dawało wręcz przeciwny skutek.
- Wychodzę - obwieścił Warren.
Alex ugryzł się w język, żeby o nic nie pytać. Kiedy jednak ujrzał go na progu, gotowego do zanurzenia się w to mroźne piekło, ubranego tylko w wełniany golf, nie mógł nie zapytać:
- A kurtka"
Profesor Warren uśmiechnął się, ale jego uśmiech, rozbrajający jak u dziecka, albo jak u człowieka, który przestał już walczyć, zniknął w gęstej brodzie okalającej mu twarz.
- Kurtka - powiedział, zdejmując ją z wieszaka, jakim była zwykła drewniana deska z metalowymi haczykami. - Racja.
Włożył ją niechętnie, nie poprawiając podwiniętego kołnierza i odwracając się plecami do wszystkiego, co do tej pory poznał. Wyszedł, wchłonięty przez biały, porażający mróz.

Zaatakował go wiatr, zatoczył się; wiatr niósł ze sobą śnieg pełen lodowych igiełek, iskrzący się i ostry jak żwir. Warren usłyszał łopoczącą na szczycie masztu flagę i psy, które szczekały dla zabicia czasu. Śnieg pod jego stopami był brudny i pełen śladów, nie skrzypiał już. A niebo wydawało się spoczywać na szarych, baryłkowatych dachach budynków. Warren rozejrzał się dookoła.
Nie miał konkretnego planu: chciał wyjść i iść. Kiedy jednak zobaczył skuter śnieżny, stojący przed laboratorium, mimo że nigdy nim nie jeździł, pomyślał, że może się przydać. I im bardziej się oddalał, tym bardziej wydawało mu się realne jego zamierzenie.
Skuter śnieżny był rodzajem niedużego samochodu pozbawionego dachu, wykonanego całkowicie z metalu, z czterema nartami w miejsce kół. Wyposażony był w czterocylindrowy silnik od ciężarówki, połączony z wielkim śmigłem, także z metalu. Był to dość dziwaczny pojazd, ale jak mówili wojskowi, zwrotny i nieodzowny do poruszania się po tutejszych terenach. Profesor Warren nie prowadził samochodu, ale jako młodzieniec miał motor, a przy nim ten pojazd wydał mu się zdecydowanie bardziej stabilny.
Usiadł za kierownicą. Pośrodku tablicy rozdzielczej ujrzał czerwony przycisk z napisem: "Start". Nie zastanawiał się długo i przycisnął z całych sił. Silnik zakasłał niczym starzec wstający rano z łóżka i zaczął pracować. Śmigło najpierw wolno zaczęło ciąć powietrze, wydając taki dźwięk, jaki wydaje ciężka szpada, szykując się do walki. Potem nabrało prędkości, dostosowując się do ruchu zaworów silnika i wzbijając w powietrze tumany śniegu i lodu, które natychmiast porywał wiatr.
- Dokąd to, profesorze" - Alex wyszedł na zewnątrz, mrużąc oczy przed śniegiem i unosząc złączone dłonie nad czoło, jakby chciał zobaczyć coś w oddali.
- Muszę coś sprawdzić - odparł Warren, naciskając na gaz.
Alex przekrzykując huk silnika, zapytał:
- A co takiego"
Ale profesor Warren nie odpowiedział. Puścił hamulec i skuter natychmiast ruszył, zarzucając na lewo.
Alex stał jakiś czas nieruchomo na progu, obserwując jadący zygzakiem po bezkresie lodu skuter śnieżny, aż stał się ciemnym punkcikiem na ogromnej białej kartce. Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, przeszedł go dreszcz, od którego zjeżyły mu się włosy na głowie. A może to tylko z zimna. Tego ranka było trzydzieści stopni poniżej zera, a wiatr wiał z prędkością 12 stopni w skali Beauforta.

Profesorowi Warrenowi nie zajęło dużo czasu zrozumienie zasad funkcjonowania skutera śnieżnego. Jechał teraz przed siebie. Skuter poddawał się falistości lodu niczym mała łódka podążająca w obranym kierunku. Kierował się ku wybrzeżu.
Prędkość potęgowała uczucie zimna, lecz tym, że mógłby się rozchorować, nie przejmował się wcale. Jadąc w tej przestrzeni pozbawionej przeszkód, odczuwał rodzaj wolności, wolności przelotnej, jaką daje bezkresny horyzont, morza, pustynie, i która czasami wystarczy, by nasycić człowieka.
Jednak jego wolność była innego rodzaju. Straszna. To była wolność decydowania o własnej śmierci.
Skuter wjechał z impetem na grzbiet i stracił przyczepność. Przechylił się na jedną stronę i wywrócił, wyrzucając kierowcę na kilka metrów. Śmigło rąbnęło gwałtownie o lód, wyrzynając w nim i rozkruszając wylatujące w powietrze wielkie jak cegły odpryski lodu.
Warren podniósł się i ruszył do skutera, z którego silnika wydobywał się słaby dym, przyduszany wiatrem do ziemi. Pomyślał, że mało brakowało, gdyby los nie zakpił sobie z niego. Machinalnie się uśmiechnął. W powietrzu czuło się zapach benzyny i palącego się oleju.
Był zadowolony, że w tych ostatnich chwilach mógł się śmiać.
Skuter nie mógł ruszyć, więc postanowił dalej iść pieszo. Szukał oceanu. Kiedyś nad oceanem był szczęśliwy. Bardzo szczęśliwy. Jego obecny plan zakładał szukanie oceanu, nad którym by usiadł i czekał. Lód na brzegu był ciemnoniebieski jak otaczająca go woda. Niekiedy wyglądał jak naturalny łuk skalny. Widział to kiedyś, towarzysząc Alexowi w pomiarach. Ale lód zmieniał kształt, był za każdym razem inny, niestały, tak jak czasem nastroje ludzi, i być może ten łuk, przepiękny łuk, poetycki łuk, już nie istniał.
Alex był chłopcem dobrze wychowanym, ale kiedy Warren patrzył na niego, odczuwał jakiś niepokój w duszy, pustkę, która była torturą. Za każdym razem, kiedy spoglądał na Alexa, myślał o Jacku. Nie dlatego, żeby Alex go przypominał, zbyt się od siebie różnili, i to pod każdym względem. Tym, co naprawdę go gnębiło, czego często się wstydził, była myśl, że Alex żyje, a jego syn nie.
Warren zatrzymał się i zaczerpnął powietrza. Nie był przyzwyczajony do chodzenia. Nie w takiej temperaturze, nie przy tak silnym wietrze. Niebo nad jego głową było przytłaczające i poczucie wolności na jakiś czas się ulotniło. Teraz ta wolność przypominała wyrok.
Poszukał czegoś w wewnętrznej kieszeni kurtki. Było to zdjęcie chłopca w mundurze. Uśmiechał się, pewny siebie, jak zawsze, od dziecka, mimo że za szybko dorósł, mimo zbyt częstych nieobecności ojca, mimo często roztargnionej matki. Jego siła i wola dzień po dniu rozwijały się, podobnie jak każda inna część ciała, jak kości i mięśnie. Uśmiechał się, pewny siebie i swojej przyszłości, nie wyobrażając sobie, bo nikt nie mógł sobie tego wyobrazić, że dokładnie w miesiąc po pozowaniu do tego zdjęcia jego ciało zostanie rozerwane w wyniku eksplozji w jakiejś niesprecyzowanej części Pacyfiku, a z niego nie pozostanie nawet strzęp, jaki można by złożyć troskliwie w trumnie.
A teraz Jack był tylko wspomnieniem, pozostało po nim zdjęcie w głębi kieszeni w kurtce, kilka ubrań w szafie i złożona flaga, podczas gdy Alex mógł się ogrzewać przy piecyku, pijąc kawę i myśląc, że życie to dla niego wciąż biała kartka do zapisania.
Nie miał nic przeciwko Alexowi. To sobie miał za złe, że nie potrafi wyzwolić się od tych skrytych myśli.

Doszedł nad krawędź skały, skały lodowej, spadającej do oceanu. Z boku, po lewej stronie, w oddali, ujrzał naturalny łuk skalny i ucieszył się. Był w kolorze wiosennego nieba, błękitu, z którego jakby skapywała farba.
W przeciwieństwie do Alexa, Warren lubił światło. Chwilami miał wrażenie, że jego mózg i wszystkie zawarte w nim myśli żyły w stanie wiecznej ciemności, w czymś na kształt arktycznej zimy lub starego zapomnianego strychu. Może tam, w tym ciemnym pokoju, w którym mieszkał w Bostonie Alex Tyne, miałby odpowiednie miejsce do spania: myśli Roberta Warrena nie zakłócała żadna jasność. Jego umysł był ślepy.
Niekiedy zadawał sobie pytanie, kiedy jasność goszcząca w jego mózgu zgasła, w jakim dokładnie momencie drzwi się zatrzasnęły i nastąpiła głęboka ciemność. Stało się to w czasie nieokreślonym, pomiędzy chwilą, gdy spłynęła ogromna jasność uwolniona z nieskończenie małych cząsteczek, do czego sam się po części przyczynił, a momentem, kiedy otrzymał telegram anonsujący śmierć Jacka. Tak, to się stało jakoś tak pomiędzy.
Ruszył powoli ku urwisku. Wiatr gwizdał, nie napotkawszy oporu, a on rozpostarł ramiona jak ptak szykujący się do lotu, wystawiając się na wiatr.
Noce stawały się krótsze i niebawem miały być zaledwie cieniem poprzedzającego je długiego dnia, a jednak, mimo że tak krótkie, noce te zaczęły zaludniać się głosami dzieci, matek, robotników, urzędników, sprzedawców, rzemieślników, studentów, nauczycielek, osób starych, chorych - tych wszystkich ludzkich istnień, które w dwóch japońskich miastach zostały przekreślone jednym ruchem ręki, w rozżarzonym powiewie od bomb, noszących jak na ironię nazwy komików. A za nimi Warren ujrzał Jacka, który jakby chciał te wszystkie istnienia, które spotkał podobny los, przytulić.
Zgodnie z planem miał usiąść i czekać. Lecz plan, podobnie jak lód, był zmienny. Teraz przewidywał poddanie się wiatrowi i upadek, a kiedy już będzie w wodzie, miał nieruchomo czekać. Czekać aż zamarznie.
Stał tak nieruchomo, nieświadomie naśladując Chrystusa na krzyżu, patrząc w dół, na wzburzoną powierzchnię oceanu i wciągając w nozdrza powietrze, które teraz miało zapach lodu i soli.
A potem ujrzał błysk, przelotny, który przyciągnął jego uwagę. Pochodził z dołu, z samej nasady olbrzymiego lodowego bloku. Wydawał się odblaskiem słońca na monecie albo grą świateł przypominającą sygnalizację morską. Ale w tej części wybrzeża nie było ani statków, ani żadnych innych łodzi, i nie było monet. Wychylił się, żeby lepiej zobaczyć i o mało co podmuch wiatru nie strącił go w dół.
Nie teraz - pomyślał wymachując rękami, żeby nie stracić równowagi. Jeszcze czas.
Błysk się powtórzył. Był to promień odbitego światła, mknący z dołu do góry, do niego. Tak mu się przynajmniej wydawało. Kucnął, wychylając się, na ile mógł. Błysk pojawiał się i gubił w pionowej ścianie wystającej z oceanu. Przymknął oczy, usiłując określić dokładny punkt. Spostrzegł, że to nie powierzchnia lodu błyszczała, lecz coś, co sprawiało wrażenie, że jest pod nią.
Fale, tam w dole, zdawały się go przywoływać. Rozbijały się o białe ściany i toczyły pianę, wydłużając się jak palce skierowane w jego stronę.
Nie teraz - pomyślał ponownie.
Wrócił do skutera, kuląc się od wiatru, który ciskał mu w twarz garściami lód. Z tylnej przegrody wyjął zwój mocnej liny. Po czym wrócił na krawędź urwiska i uwiązawszy linę na występie, zaczął się spuszczać po ścianie.
W jego działaniu nie było żadnego logicznego motywu, jak tylko ten, który każe prosić skazanemu na śmierć o ostatniego papierosa, to był niejako taki ostatni akt kończącego się istnienia. Ten odblask ciekawił go i niczym kotwica trzymał przy życiu. Choćby tymczasowo. Ten odblask był zaspokojeniem jego ostatniego pragnienia, zanim miało przyjść uwolnienie od wszystkiego.
Spuszczał się z trudem, świadom, że puszczenie liny byłoby jedynie przyśpieszeniem tego, co już zostało ustalone. Tak więc trzymał linę, zapierając się nogami, niezmordowanie, bo chciał, zanim nastąpi koniec, spełnić tę ostatnią, irracjonalną zachciankę.
Kiedy był pięć metrów nad miejscem, skąd wydobywał się blask, potwierdziło się jego pierwsze wrażenie, że coś jest uwięzione w lodzie, jakiś ciemny kształt, może kawałek drzewa albo kamień. Spuścił się niżej. I wtedy zrozumiał, że jest tak nisko, iż nie będzie w stanie wrócić, a kiedy błysk uderzył go w twarz, a jego wzrok podążył za nim tam, skąd pochodził, poczuł, że traci oddech i musiał mocniej ścisnąć linę i z całych sił zaprzeć się nogami o ścianę, żeby nie runąć w dół przed czasem.
Wewnątrz bloku lodowego, skąd wydobywał się blask, nie było szczątków wraku ani kamieni, ani nic takiego, co można by sobie wyobrazić.
Wewnątrz tej nieruchomej bryły, zimnej, martwej, nieprzydatnej, było ciało.(...)

 

Powrót