Małgorzta Nawrocka
Ariel - wnuk Alhara. Powieść antymagiczna 3
Kategoria powieśćEdycja św. Pawła
ISBN 978-83-7424-994-2
576 stron
format 145x205x36 mm
oprawa miękka
wydane Częstochowa 2012
waga 0.534 kg
nr kat. Rhema 37558
Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!
Pozycja archiwalna.
Zadzwoń i zamówZamów przez e-mail
Nie gwarantujemy, że zamówienie będzie mogło być zrealizowane.
Pokaż koszyk
Notka
Kolejna powieść z BESTSELLEROWEJ serii o rodzie Anharydów
Trylogia o królewskim rodzie Anharydów to fantastyczne powieści przeznaczone dla czytelników, którzy żyją nadzieją, że ich tęsknota za nieskończonością zostanie kiedyś zaspokojona. To fascynująca, pełna przygód podróż kilku pokoleń bohaterów, walczących o Dobro w świecie, w którym zło chce pokonać radość i nadzieję.
Anhar to książę królestwa magii, który przekonuje się, iż sztuka magiczna, którą od dzieciństwa kocha i zgłębia, jest dla ludzi niebezpiecznym złem. Jego syn Alhar opuszcza potajemnie rodzinny pałac i przez swoje konszachty z magami naraża się na potężne niebezpieczeństwo. W trzeciej części do akcji wkracza Ariel, wnuk Alhara. Jak potoczą się ich dalsze losy? Z pewnością będą walczyć dzielnie, z determinacją równą postaciom z genialnych książek Lewisa i Tolkiena. Przeczytaj koniecznie kolejną, trzecią już powieść antymagiczną. (Rh)
Fragment tekstu
Rozdział I
- I ci umrą, lecz nie w mądrości... - powiedział na koniec mistrz Lucerus, mierząc wzrokiem tłum wiwatujący pod oknami na jego cześć i zamykając okiennicę.
Książę Ariel patrzył teraz z podziwem na jego lekko skrzywione, pogardliwie uśmiechnięte usta. Wyglądały jak rzeźbione z medeańskiego marmuru, a czoło - blade i piękne - wydawało się świecić jaśniej niż promienie słońca, wiszącego w pełni nad wieżami pałacu Anharydów.
- Rozumiemy się, mój panie? - spytał jeszcze Lucerus, nie bez przyjemności dostrzegając zachwyt w utkwionych w sobie, książęcych oczach.
- O tak, mistrzu, o tak... - przytaknął ten skwapliwie, odwzajemniając perfekcyjnie wykonany ukłon Lucerusa. - Możesz już odejść, nauczycielu, jeśli uważasz dzisiejszą lekcję za zakończoną.
I po chwili książę przyglądał się odchodzącemu: jego idealnie uczesanym, czarnym włosom, pewnemu krokowi, powiewającej do rytmu kroków pelerynie. Cóż, natura była dla Lucerusa niezwykle hojna! Nie poskąpiła mu ani bystrości, ani ogłady. Dowcipem mógł równać się z samym mistrzem Ludeusem, a fantazją przewyższał o dwie brzozy nawet mistrzynię Ameę! Nie mówiąc już o zniewalającej urodzie jego postaci i twarzy. Książę Ariel doceniał wszystkie te zalety, a jednak, sam nie wiedząc dlaczego, nie potrafił jeszcze bez zastrzeżeń rzucić się w objęcia boga Mądrości, którego całym sercem czcił wielki mistrz Lucerus. Teraz właśnie karcił się w myślach za te niepotrzebne skrupuły:
"Czy Lucerus kiedykolwiek mnie zawiódł? - zastanawiał się chłopiec, kładąc głowę na rzeźbionym oparciu fotela i przymrużając błękitne jak zamglony ocean oczy. - Czy nie sprawdzają się jego przepowiednie? Czy nie dość jasno oceniał każdą sytuację, z którą ja - przyszły król - nie potrafiłem dać sobie rady?..."
Tak... być może skrywana w głębi serca niechęć do mistrza brała się po prostu ze zwykłej, ludzkiej zazdrości? Jak można bowiem czuć się młodym, dzielnym i mądrym przy kimś tak idealnie dojrzałym, pewnym siebie i bystrym?
"Dopóki nie otworzyłeś ust swoich, miałem cię za filozofa" - zażartował kiedyś Lucerus wobec księcia Ariela, udzielającego ośmieszającej odpowiedzi na błahe pytanie. Lucerus wykorzystał co prawda tylko stare, znane w dobrym towarzystwie powiedzenie mędrców, ale od tej pory zrodziło się między nimi właśnie to - dziwne, nie wiadomo skąd pochodzące napięcie. A przecież bać się nie było czego!
Z jakiegoś zaułka pamięci zionął znowu na księcia gorący oddech upiornego ognia, przed oczami przemknęło wspomnienie korytarza czerwonego od śmierci i czarnego jednocześnie od krzyku... Bieganina, komnata w gęstej, gryzącej mgle, płacz służącej Menei, bieg z Lucerusem po schodach, na jego rękach, potem bieg do stajni... Ariel nie rozumiał, dlaczego właśnie do stajni? Lucerus twierdził, że nic takiego nie miało miejsca. Ale przecież książę pamiętał niespokojne rżenie konia i potrafił odtworzyć dokładnie we wspomnieniach rysy twarzy dosiadającego tego konia mężczyzny. Jego worek, który ściskał przed sobą. To, że on sam, Ariel, przerażony malec, trząsł się wówczas jak owocowa galareta...
"Nigdy się od tego nie uwolnię! - pomyślał w rozpaczy książę. - Nigdy...".
Rana młodego serca zaczęła teraz krwawić - jak zawsze niepostrzeżenie i po cichu, kiedy nieopatrznie dotknął jej myślą. Z przeszłości wyłoniła się najpierw twarz matki: dobra, pełna wdzięku i słodyczy, potem twarz ojca - zamyślona, czujna, kochająca. I wreszcie twarz, a właściwie postać dziada Alhara - króla, mędrca, co posiadł wszelką ludzką wiedzę i chlubił się być synem założyciela dynastii Anharydów, legendarnego, wielkiego Anhara. Twarzy brata Ariel nie pamiętał wcale, wyobrażał ją sobie, owszem, patrząc czasami w lustro... Próbował wtedy przymrużać oczy jak teraz, jak dziecko obserwujące w świetle kolorowe szkiełko, i wymyślać nieco inne brwi, nieco inne oczy, nieco inne usta albo włosy i... Nie, oczy i włosy na pewno mieliby dziś takie same! Adam był tylko trzy lata starszy. Był sześcioletnim chłopcem, kiedy zdarzyło się to wszystko: nocny pożar, który strawił wschodnią część zamku Anharydów, ale przede wszystkim pochłonął w morderczym gardle życie jego dziada - Alhara, życie jego ojca, matki i brata... Czy Lucerus nie dał wtedy dowodu najwyższej odwagi i przywiązania? Czy nie zasłużył na wieczną wdzięczność, wynosząc go z ognia na rękach?...
- Panie! Jaśnie nieoświecony, bezsensownie zamyślony, wielokrotnie przeze mnie zbłaźniony panie! Do usług! Nie widzieliśmy się jeszcze dzisiaj... - błazen Perino przewrócił oczami swoim zwyczajem, wyginając się przy tym w pozie, jakiej Ariel nigdy nie widział.
- Wiesz, draniu - uśmiechnął się mimochodem książę - masz nadzwyczajną zdolność wyrastania, gdzie cię nie posiano, w najmniej właściwym momencie... I, na wiatry pomroczne, co za poza?! Rozplącz się wreszcie, bo przed Świętem Chleba wezmą cię za dorodny kołacz i razem z pieczywem wrzucą do kosza ofiarnego!
- Na Święto Chleba nie zaciągną mnie nawet w koszu! - wydął wargi Perino - nudzą mnie wszelkie święta, nie mówiąc już o procesji Święta Chleba. Powiedz sam, książę, do ilu bogów naraz można modlić się, wymachując chorągwiami? A Ten Sam wydaje się być wśród nich największym nudziarzem...
- Wolałbyś, żeby był błaznem, jak ty?
- O nie! Będąc błaznem, mógłby być tylko gorszy ode mnie. Więc jaki sens miałoby wyznawanie wiary w boga w czymkolwiek gorszego od błazna Perina? Błaznem nie...
- Zatem?
- Zatem... jeżeli nie błaznem, to... Nikim! Doszedłem właśnie do błazeńskiego wniosku, że nie potrzebuję żadnego boga. Przynajmniej na razie. Być może któryś z nich przypadnie mi kiedyś do gustu i wtedy pozwolę założyć sobie na ręce kajdany, a na szyję powróz i pójdę jak rzeźne cielę przed jakieś ołtarze... Póki co jako bóg wystarczam sam sobie.
- Nie jesteś zbyt religijny, Perino...
- Chyba nie, książę!
- I nie boisz się?
- Czego miałbym się bać, książę?
- Że się mylisz...
- A znasz takiego, co nie myli się, panie? Znasz choć jednego, co widział któregoś z bogów i może z czystym sumieniem powiedzieć, jaki ten bóg jest naprawdę? My, ludzie, skazani jesteśmy na błądzenie w mroku z woli bogów. A jeśli czegoś nie widać, tego nie należy się bać! Czyż nie? Tylko dzieci boją się nieznanego.
- Ten Sam rozkazał, abyśmy byli jak dzieci... Może właśnie dlatego? Może lęk przed nieznanym jest nam do czegoś potrzebny?
- Na przykład, żeby być posłusznym. Bezwolnym. Ja nie zamierzam być posłuszny. Powiedz na przykład, panie, abym teraz został jeszcze chwilę i prowadził z tobą tę mętną pogawędkę, a ja zrobię właśnie odwrotnie. I nie wyjdę przez drzwi. To nudne. Wystarczy, że nimi wszedłem!
Perino wskoczył jak kot na parapet. Zanim książę Ariel zdołał go powstrzymać, zawisł na gałęzi starego, czerwonego klonu i spuścił się bez wahania po pniu, na którym jego pstra bluza oraz rajtuzy z czarnego weluru wyglądały jak kłębek zmierzwionej wełny.
Trudno powiedzieć, czy książę lubił towarzystwo Perina. W wielu sprawach nie zgadzał się z nim, to pewne. Wiedział jednak, że zamkowy błazen jest jedyną osobą na świecie, z którą mógł rozmawiać swobodnie, wypowiadać myśli bez kontroli, nie czekając na przyganę. W jego towarzystwie mógł wreszcie przestać dziwić się, że ani on sam, ani Perino nie są aż tak głupi, za jakich powszechnie uchodzą... Tak... Tego odkrycia dokonał książę już dawno. Wszyscy, no... może większość mistrzów Wielkiej Rady uważała go za młodzieńca miernego intelektu i urody, za nieszczęsną pozostałość po znakomicie zapowiadającej się dynastii Anharydów. Za przypadkowy, ale dość szczęśliwy zbieg okoliczności, który pozwoli zachować pozory władzy i stabilizacji w Królestwie do czasu, kiedy któryś z mistrzów będzie na tyle silny, aby po nią sięgnąć i dać początek nowej erze. Nowej dynastii. Dla jakiegoż innego celu łasiliby się co dzień do niego, samotnego księcia, zachwalając bogów - każdy swego - na wyścigi, jak jarmarczni cyrkowcy rozkładający kocyk przed oczyma głuptaka?
Ariel przechylił głowę i zatrzymał wzrok na Świętej Ścianie. Przyglądał się kolejno posrebrzanym ramom, w które wbito symbole, mające przypominać bogów Królestwa. Były tam magiczne zwierzęta i ptaki, geometryczne łamigłówki, gwiazdy i półksiężyce, skrzydła, pazury, kolczaste rośliny, płomienie ognia, złożone dłonie, czarne znaki wyglądające niczym litery pradawnego alfabetu, nawet przedmioty codziennego użytku takie jak wagi, skrzypce, księgi, kielichy, wozy konne, podkowy, topory, naczynia, złamane krzyże... Każdy z bogów - znaków wabił oczy kształtem lub kolorem. I było ich wielu. Ale żaden nie miał twarzy.
Żaden poza Tym Samym. W przedostatniej ramie, w prawym, dolnym rogu zobaczył Ariel znajomą twarz Tego Samego - Człowieka. Przyzwyczaił się już do tego, że nie wyglądała zachęcająco: biała, jakby bezwładnie zwieszona, z opuchniętymi powiekami i rdzawymi śladami, być może łez, u nasady nosa. Na tym obrazie czoła, policzków ani ust nie było widać. Tylko odwrócone od patrzącego oczy. Ariel słyszał co prawda, że gdzieś w świątyniach Królestwa są i inne, pełniejsze wizerunki Tego Samego, i nawet był ich ciekaw, ale w pałacu Anharydów widywał tylko te. Mówiło się też, że podobne wiszą w pięciu świątyniach Anhariady, w Teresianie, Medei, Gordonei i Hortuidzie. Wszędzie pozostały tylko takie: Ten Sam z kawałkiem własnej twarzy i odwróconymi od ludzi oczami. Mistrz Lucerus twierdził, że to najwłaściwszy wizerunek boga, który się ośmieszył na wieki, przybierając ludzką postać. Lucerus od kolebki czcił boga Mądrości, głosząc, jakoby nieśmiertelna moc Tego Samego umarła razem ze śmiertelnym ciałem, które spodobało mu się przybrać. Co dowodzi, że bóg ten nie był przy zdrowych zmysłach, więc jedynie głupiec mógłby szukać u niego chleba prawdy, kiedy ma do wyboru bogów Mądrości, Piękna, Pięciu Wrażeń, Wojny, Historii, Miłości, Sztuki czy Żywiołów... Lucerus z upodobaniem żartował więc zarówno z Tego Samego, z jego wizerunku jak i wiernych mu wyznawców. Fakt, iż czynił to skutecznie i bezkarnie, przekonywał powoli Ariela, że jeśli nawet kiedyś za bladym obrazem Tego Samego kryła się jakaś moc, dzisiaj pozostała z niej tylko legenda. A pustoszejące świątynie Tego Samego - Człowieka to kolejny dowód, że ów bóg się poddał.
Książę dotknął Świętej Ściany. Poczuł pod palcami przyjemny chłód kamienia. Przesuwał dłońmi po obrazach, których mógł dosięgnąć z podłogi, potem przyglądał się długo tym, zawieszonym na wysokości wzroku. Ze szczególnym namaszczeniem chłonął wizerunek orła, niosącego w szponach Księgę Mądrości w stronę zachodzącego za widnokrąg słońca. Ten orzeł podobał mu się najbardziej. "Który z was jest prawdziwy? - pytał w myślach obrazów. - Który z was wybiera mnie za wyznawcę? Mogę miłować was wszystkich, jednak mistrz Lucerus twierdzi, że naprawdę służyć należy tylko jednemu bogu, chyba, że ten ostatecznie okaże się łajdakiem... Dziwne słowa. Ale jeśli wypowiada je ktoś taki jak Lucerus, muszą zawierać w sobie ziarno najwyższej mądrości. Może, kiedy zdeklaruję się jako wyznawca boga - orła, dostąpię przejrzenia? Może wówczas przestaną mnie lekceważyć mistrzowie Wielkiej Rady, a nawet mistrzyni Amea..."
Książę szybko wycofał się z tej wizji i przysiadł na piętach przed najniższym rzędem obrazów. "To niezwykłe - pomyślał z uśmiechem - największym bogom patrzyłem w twarz, bo miałem ich na wprost oczu, ale przed najmniejszymi klękam, ponieważ powieszono ich tuż nad podłogą!..."
Wizerunek Tego Samego z perspektywy dziecka wyglądał nieco lepiej niż oceniany z góry. Światło strzelistych okien komnaty rozjaśniło opuchnięte powieki Tego Samego - Człowieka. Trwały w swoim bezlitosnym odrętwieniu. Ale spoglądające w dół źrenice... Źrenice!... Ariel wstrzymał oddech. "Na niebo wiosenne! - pomyślał nagle - to oczy Anharydów!" Wydały mu się takie same jak oczy dziadka, jak oczy ojca, których nie zapomni do dnia własnej śmierci, takie same wreszcie jak jego oczy: zamglony ocean o świcie, na chwilę przed pierwszym skwarem poranka, pozornie spokojny ocean, ocean łagodnych fal przy brzegu, ale coraz ciemniejszy ku głębi... Pociągający, niezmierzony ocean tajemnic!
Nie zastanawiając się nad tym, co właściwie robi, książę zdjął ze Świętej Ściany dwa obrazy - orła i Tego Samego. Po chwili przyglądał się z satysfakcją pewnym poczynionym przez siebie zmianom: oto ze środka ściany, spomiędzy galimatiasu symboli, przedmiotów i znaków spoglądały nieco w dół błękitne oczy boga - człowieka. Spoglądały z góry prosto na wizerunek orła, któremu zdziwiona Księga Mądrości wysuwała się z pazurów, jakby zaraz miała spaść na ziemię i zasłonić cały blask zachodzącej za widnokrąg kuli.
"Nawet mistrz Lucerus jest od ciebie znacznie piękniejszy, a wyznawany przez niego orzeł pociąga bardziej niż twoja blada, przegrana twarz... Ale na pewno nie jesteś łajdakiem. Bo masz oczy podobne do oczu mojego ojca". - pomyślał na pożegnanie Ariel i z przyjemnością wyobraził sobie minę Lucerusa, który wejdzie jutro do tej komnaty i od razu zauważy, jak niegodnie zadrwiono z jego filozofii.
"To ty masz oczy podobne do oczu mojego Ojca" - usłyszał niespodziewanie głos dochodzący ze Świętej Ściany, ale na pewno sprowokowało go tylko drgnienie rozbudzonej wyobraźni, bo przecież poza Arielem nikogo w tej komnacie nie było. (...)