Daphne K.
12 kroków z Jezusem
Kategoria psychologiaISBN 978-83-63243-04-3
408 stron
format 135x205 mm
oprawa Miękka
wydane Warszawa 2012r.
waga 0.032 kg
nr kat. Rhema 36462
Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!
Nakład wyczerpany!
Pokaż koszyk
Notka
Osobiste świadectwo kobiety, żony alkoholika. W bardzo prosty, bezpośredni, komunikatywny, a zarazem mądry i pogłębiony sposób autorka, Daphne K., dzieli się swoim doświadczeniem zmagań z nałogiem męża, odkrywania drogi Al-Anon, korzeni swojego współuzależnienia, a także swoich wątpliwości związanych z połączeniem tego wszystkiego z wiarą (jest zaangażowana w ruch Odnowy w Duchu Świętym, posługuje modlitwą wstawienniczą).
Książkę czyta się "jednym tchem". Autorka ma dar przekazu, a i nie brakuje jej poczucia humoru. Lektura "12 kroków z Jezusem" może być wielką pomocą w zrozumieniu złożonego problemu uzależnienia i współuzależnienia, zarówno w naszym życiu jak i na drodze pomocy innym. Patronat nad książką objął Ośrodek Apostolstwa Trzeźwości w Zakroczymiu.(Rh)
Fragment tekstu
Kochałam Philipa i on mnie kochał. Nasze wspaniałe bliźniaki były zdrowe i cudowne oraz dobrze radziły sobie w szkole. Philip miał dobrą pracę w wydawnictwie. Kupiliśmy dom w Londynie. Więc skąd brało się napięcie i ciche łzy? Z oczywistego powodu - przejmowałam się piciem Philipa.
Od około ośmiu lat Philip pił dużo (często upijał się do nieprzytomności), lecz starał się to jakoś kontrolować. Czasem nawet zdawało się, że mu wychodzi, lecz później znowu zaczynał. Ponieważ w przeważającej mierze pił w domu, prawie nikt nie znał rozmiaru problemu, a ja nie czułam, żebym miała prawo o tym mówić. Byłam zestresowana i przygnębiona. Przeszłość i teraźniejszość przepełniała niepewność, a przyszłość zapowiadała się jeszcze gorzej.
Jednak była to tylko część problemu. Choć wtedy nie potrafiłam tego jeszcze sama dostrzec, wiele mego niezadowolenia brało się ze sposobu, w jaki reagowałam na całą sytuację. Na przykład czułam się odpowiedzialna za picie Philipa, nawet jeśli nie za jego spowodowanie, to przynajmniej za nieumiejętność skłonienia męża do zaprzestania. W konsekwencji czułam się winna i pełna niepokoju - niedostatecznie dobra. Chociaż bardzo martwiłam się piciem Philipa, jednocześnie miałam przeświadczenie, że gdybym była lepszą chrześcijanką, potrafiłabym "wznieść się ponad".
Dlaczego właśnie tak reagowałam? Poczucie odpowiedzialności za zachowanie drugiej osoby nie jest przecież zbyt racjonalnym zachowaniem. Jednakże występuje powszechnie i wydaje się, że wiąże się z doświadczeniami z dzieciństwa.
Z braku miłości
Kilka lat później odkryłam, że stan, z którego powinnam się wyleczyć, posiadał już swoją nazwę - współuzależnienie. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam. Nic w tym dziwnego, gdyż zostało rozpoznane i nazwane dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, mimo że sam ów stan jest równie stary, co rasa ludzka.
Zazwyczaj zaczyna się ono w dzieciństwie, w rodzinach, w których brakuje bezwarunkowej miłości w stopniu całkowitym lub częściowym. Prawdziwa miłość może nawet być w nich obecna, lecz nie jest wyrażana w zrozumiały dla dziecka sposób. Dzieje się tak, mimo iż ojciec naprawdę kocha swoje dzieci, lecz nieczęsto bywa w domu i rzadko się z nimi widuje. Wtedy one prawdopodobnie nie wiedzą o jego miłości. Podobny przypadek występuje w rodzinie z upośledzonym dzieckiem, gdy rodzice większość czasu i energii poświęcają na zapewnienie mu odpowiedniej opieki, pozostawiając pozostałe potomstwo w przekonaniu, że nie zasługuje ono na miłość. Najczęściej przyczyna takiego stanu rzeczy tkwi w pogrążeniu się w jakimś problemie lub nałogu przez jedno lub oboje rodziców. Nie ma wtedy możliwości, by obdarzać dzieci bezwarunkową miłością.
Brak miłości (nie chodzi o zły sposób jej wyrażania) będzie prowadził do różnych form przemocy (emocjonalnej, psychicznej, duchowej, słownej czy fizycznej) i prawie z całkowitą pewnością stan ów zrodzi współuzależnienie. Dzieci polegają na swoich rodzicach i innych dorosłych już choćby z tej prostej przyczyny, żeby móc żyć. Przeraża je więc sama myśl, że ci dorośli mogą nie być w stanie (z powodu własnych problemów) obdarzać ich miłością, której potrzebują. Bezpieczniej i prościej jest postrzegać samego siebie jako niegodnego miłości i wierzyć w to, że jeśli sam się zmienię, może wówczas dorośli zaczną mnie bardziej kochać. Dzieci odczuwają wstyd, że są niegodne miłości i zaczynają same siebie krytykować i odrzucać. Jak już raz rozpocznie się proces odrzucania samego siebie, to będzie on ciągnąć się w życiu dorosłym i stanie się pożywką dla wielu innych problemów lub nałogów.
Pozorne zalety
Jest pewien dowcip o osobie współuzależnionej, która rzuca się z mostu: kiedy leci w dół, przed jej oczyma przesuwa się życie kogoś innego... Przez całe lata, kiedy ktoś mnie pytał: "Co u ciebie?", odpowiadałam: "Cóż, Philip robi to czy tamto, chłopcy wracają do szkoły w następnym tygodniu" lub w podobny sposób. Gdy jednak nie dawał za wygraną i znowu zapytał: "Ale co u ciebie?", to miałam kłopot, gdyż tak naprawdę sama nie wiedziałam.
Wiele cech typowych dla osób współuzależnionych może wyglądać na zalety i niełatwo je rozpoznać. Zabrało mi całe lata, żeby porozgraniczać we własnym życiu rzeczy, które robiłam naprawdę z miłości, od tych, które podchodziły pod kategorie znane jako "opiekuńczość", "kontrolowanie", "naprawianie", "zadowalanie innych" i "ratowanie". Każde z powyższych słów ujęte jest w cudzysłów, gdyż w rzeczywistości nie wskazuje ono na swoje pierwotne znaczenie. Tego typu zachowania może i brzmią dobrze, lecz wszystkie one są wilkami w owczej skórze. Na przykład "zadowalanie innych" oznacza mówienie czegoś, czego tak naprawdę nie ma się na myśli, lub robienie czegoś, czego nie chce się robić, i to nie z miłości do innej osoby, lecz w nadziei, że jej reakcja zaspokoi nasze potrzeby. Rzadko kiedy wówczas dostrzegamy, że tak się zachowujemy. Gdy po raz pierwszy usłyszałam termin "zadowalanie innych", zareagowałam w następujący sposób: "Ale ja sądziłam, że od chrześcijanina oczekuje się zadowalania innych ludzi". Nie zdarzyło mi się wcześniej kwestionować własnych pobudek.
Jezus nigdy nie podejmował się "zadowalania innych". Kiedy ludzie w jednej wiosce nalegali, aby z nimi pozostał, a nadszedł czas, żeby iść dalej, to On umiał powiedzieć "nie". Innym razem rzekł: "Jeśli chodzi o ludzkie uznanie, to nic ono dla mnie nie znaczy" (J 5,34).
Co czuje Al-Anon
Zaczęłam regularnie uczęszczać na spotkania Al-Anon. Samo poprzebywanie pośród ludzi, którzy rozumieli moją sytuację, przynosiło ogromną ulgę. Nie odczuwałam potrzeby udawania, że jestem "zwycięską chrześcijanką", gdy czułam coś zupełnie odwrotnego.
Na początku spotkania ludzie przedstawiali się tylko z imienia - żeby zachować anonimowość. Jedna osoba mówiła przez około piętnaście minut, zazwyczaj o którymś z Dwunastu Kroków lub o którymś z haseł Al-Anon. Opowiadała bardzo szczerze o swoim życiu i uczuciach oraz dzieliła się "doświadczeniem, siłą i nadzieją" - jak określa to literatura Al-Anon. Następnie mogli się włączyć inni ludzie, podchwytując rozpoczęty temat.
Nie musiałam mówić, jeśli nie miałam na to ochoty, mogłam po prostu słuchać i próbować zrozumieć, w jaki sposób działa ten tajemniczy program. Ludzie wciąż wracali na spotkania i powtarzali, jak bardzo wdzięczni są "programowi", więc widocznie musiał on działać, chociaż mnie samej zabrało trochę czasu, zanim to zrozumiałam.
Zaakceptowano mnie taką, jaka byłam. Nikt mnie nie osądzał ani nie mówił, co powinnam lub czego nie powinnam robić. Słuchali mnie, a ja słuchałam ich opowieści o tym, jak reagowali na sytuacje, z którymi często sama się utożsamiałam. Z czasem zaczęłam się czuć nie tylko akceptowana, lecz również kochana i wraz z poznawaniem pozostałych uczestników grupy oraz ich historii sama w stosunku do nich zaczęłam odczuwać miłość.
Byłam pod wrażeniem ludzkiej szczerości. Mówili o tym, jak naprawdę się czuli, a nie o tym, jak we własnym mniemaniu powinni się czuć, co często przynosiło całkiem zabawne rezultaty, adekwatne do poziomu samopoznania.
Chociaż nikt nikomu nie udzielał szczegółowych porad, usłyszałam o kilku ogólnych zasadach, które mogłabym zastosować do siebie samej. Jedna z nich brzmiała: "odetnij się z miłością", co oznacza próbę emocjonalnego odcięcia się - z tak wielką miłością, na jaką tylko mnie stać - od sytuacji, których nie potrafię zmienić, zamiast pozwolenia im, by mną owładnęły.
Bariery
Jednym z symptomów współuzależnienia jest posiadanie niezdrowych "barier". Może się to objawiać na dwa odmienne sposoby. Możemy nie chcieć, żeby inni ludzie nas poznali, z wyjątkiem znajomości o nieco sztucznym charakterze. Czynimy tak z obawy, że gdyby naprawdę nas poznali, nie polubiliby nas i odepchnęli. W drugim przypadku możemy mieć tak słabe poczucie własnej tożsamości oraz rozeznanie potrzeb i pragnień, że otwieramy się na oścież przed innymi, pozwalając im wtargnąć do naszej "wewnętrznej przestrzeni" i ignorujemy własne potrzeby, do których przecież mamy prawo. Zdrowe wypośrodkowanie można by określić jako: kochaj bliźniego swego jak, lecz nie zamiast siebie samego. Uznajemy własne potrzeby, zamiast je ignorować. Bierzemy odpowiedzialność za własne życie.
Program Al-Anon określa siebie jako duchowy, lecz nie religijny. Oznacza to, że program Dwunastu Kroków opiera się na wartościach duchowych, takich jak: miłość, prawda, cierpliwość, uprzejmość, szczerość etc. Polega on również na nawiązaniu lub odnowieniu relacji z Bogiem takim, jak Go pojmujemy. Ale nie nakłania on do wypełniania żadnych praktyk religijnych, a wartości duchowe w nim zawarte są uniwersalne.
Samolubny program
Oprócz tego, co mogłoby być postrzegane jako pewne niedomówienia w programie, równie trudne okazały się dla mnie inne kwestie, choć często okazywały się one sprowadzać jedynie do problemu nazewnictwa. Na przykład, czasami ludzie mówili: "Al-Anon jest programem samolubnym". We mnie, zarówno jako w chrześcijance, jak i w osobie współuzależnionej, uruchamiało to wszystkie dzwonki alarmowe! Nadal uważam, że używanie akurat tego słowa nie jest zbyt mądre, ponieważ jego znaczenie różni się od powszechnie przyjętego, przez co może wprowadzać w błąd.
W rzeczywistości oznacza ono tylko tyle, że Al-Anon jest programem, w którym zamiast bez końca zabiegać o cudze sprawy (z najlepszymi z możliwych intencjami), staramy się zadbać o własne. Jest takie powiedzenie: "Nie ponosimy odpowiedzialności za naszą chorobę, ale ponosimy odpowiedzialność za nasz powrót do zdrowia". Jeśli koncentrujemy się głównie na zachowaniach kogoś innego (jak bardzo by nam się nie wydawało, że nasze życie jest przez to zdominowane), to nie będziemy w stanie uczciwie przyjrzeć się własnym zachowaniom. Dopóki nie staniemy się "samolubni" w tym właśnie sensie, niewiele zmieni się w naszym życiu. Kiedy Jezus kazał nam patrzeć najpierw na "belkę" we własnym oku, zamiast na "drzazgę w oku swego brata" (Łk 6,41), sądzę, że po części właśnie to miał na myśli.
"Samolubny" program przywołuje jeszcze jedną kwestię. Często osoby współuzależnione bardziej niż siebie kochają innych ludzi, troszczą się o nich i są dla nich wyrozumiałe. Na pierwszy rzut oka wygląda to na godne podziwu zachowanie chrześcijańskie. Lecz kiedy prowadzi to do zaniedbania własnych uzasadnionych potrzeb i bezustannego używania w stosunku do siebie krytykanckich komentarzy, wówczas nasze działania stają się destrukcyjne, a nie chrześcijańskie. Ma to więcej wspólnego z "oskarżycielem braci" (tzn. z diabłem) niż z Bogiem, który "ukochał nas odwieczną miłością" (Jr 31,3). Wielu ludzi nie nauczyło się jeszcze akceptować i kochać samych siebie takimi, jacy są, lecz na naukę nigdy nie jest za późno.
Możemy się obawiać, że bez łajania samych siebie nigdy się nie poprawimy. W rzeczywistości prawda wygląda wprost przeciwnie: żeby się zmienić, najpierw potrzebujemy zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy teraz. Możemy rozpocząć tylko z tego miejsca, gdzie właśnie się znajdujemy, a nie z tego, w którym chcielibyśmy być.
Wsparcie w grupie
Kiedy już przyzwyczaiłam się do chodzenia na spotkania Al-Anon, odkryłam, że sprawiają mi one przyjemność. Radość tę dawały mi przyjaźń, miłość, szczerość i poczucie humoru. Cieszyłam się, że mogę płakać, kiedy mam taką potrzebę, i mogę się śmiać, kiedy mam na to ochotę. Nigdy nie musiałam udawać, że jestem inna niż w rzeczywistości.
Sprawiało mi radość, że choć nie był to stricte chrześcijański program, zawierał w sobie mnóstwo chrześcijańskich zasad, które niekoniecznie są praktykowane w kościołach. Każdy był równie cenny - czy to nowo przybyły, czy też "stary wyga". Używanie przez nas tylko imienia stanowiło wspaniały czynnik demokratyzujący: bezrobotny pracownik fizyczny miał tyle samo do zaoferowania, co słynna aktorka.
W Al-Anon bardzo często wymieniamy się numerami telefonu i dzwonimy do siebie. Jednego wieczoru naprawdę nie potrafiłam podjąć decyzji, co też mam zrobić z pewnym problemem dotyczącym alkoholu - być może dlatego, że byłam bezsilna, ale nie potrafiłam tego dostrzec. Czułam, że muszę podjąć jakieś działanie, lecz wszelkie rozwiązania, jakie przychodziły mi do głowy, wydawały się nieodpowiednie. Zadzwoniłam do przyjaciółki z Al-Anon i wyjaśniłam, na czym polegały moje rozterki. Jej również mój dylemat wydawał się nie do rozwiązania. Sprawiło to, że poczułam się znacznie lepiej i zakończyłyśmy rozmowę wspólnym wybuchem śmiechu.
Współuzależniona rodzina
Zanim przyłączyłam się do Al-Anon, miałam już pewną wiedzę na temat alkoholizmu, powagi i skali tego problemu. W Al-Anon mogłam pogłębiać zdobyte informacje. Dowiedziałam się, że niektórzy alkoholicy sięgają klasycznego "kamienistego dna", stają się całkowicie świadomi swojej bezsilności wobec alkoholu i wtedy "powierzają swoją wolę i życie opiece Boga" (Krok Trzeci) tak gruntownie, że już nigdy więcej nie piją. Lecz dowiedziałam się również, że istnieją inni, którzy odnajdują trzeźwość według mniej przewidywalnego wzorca.
Co jeszcze ważniejsze, dowiedziałam się o "rodzinnej chorobie alkoholowej", czyli o tym, jak picie alkoholu wpływa na resztę rodziny. Po części uczyłam się poprzez udział w spotkaniach, po części dzięki czytaniu literatury Al-Anon, której jest sporo. Rozmowy z ludźmi po spotkaniach dały mi możliwość zaznajomienia się z innym książkami na temat współuzależnienia. Sprawiło to, że zdałam sobie sprawę ze skali problemu.
Schowani we własnym wstydzie
Zła wiadomość jest taka, że współuzależnienie sięga swoimi korzeniami do naszej przeszłości, do różnorakich postaci przemocy lub braku miłości, a my przecież nie możemy zmienić faktów z naszej historii. Jednakże dobrą wiadomością jest to, że współuzależnienie zostało spowodowane nie tyle przez brak miłości sam w sobie, co przez sposób, w jaki na niego reagowaliśmy, oraz odcięcie się od własnych uczuć i naszego prawdziwego "ja".
Jednym z powodów, dla którego tak dużo czasu zajmuje zidentyfikowanie współuzależnienia, jest to, że ci, którzy na nie cierpią, wstydzą się swojego poczucia bycia niegodnymi miłości, i dlatego starają się ze wszystkich sił je ukryć. Mogą stać się pracoholikami i osiągać wysokie cele w nadziei na poprawę mniemania o sobie, lecz nie jest to lekarstwem. Mogą na zewnątrz wyglądać świetnie, lecz od wewnątrz będą powątpiewać w samych siebie.
Jeśli dostrzegamy w sobie potrzebę uleczenia, wcale nie musimy się jej wstydzić. Jezus powiedział, że przyszedł nie do zdrowych, lecz do chorych. Nawet jeśli dokonywaliśmy złych lub mylnych wyborów, to On szybko nam wybacza i chce, żebyśmy wybaczyli sami sobie, a nie chowali się we własnym wstydzie. A ponieważ potrafimy nauczyć się, jak zaakceptować i pokochać siebie, z pomocą Boga i innych ludzi, to współuzależnienie staje się stanem odwracalnym, niezależnie od tego, co wydarzyło się w naszym życiu.
Ponieważ właśnie brak miłości powoduję tę chorobę, to właśnie miłość ją leczy. Chociaż moja rodzina nie wyrażała zbyt dobrze miłości, to poznałam innych ludzi, którzy mi pomogli oraz z nawiązką wynagrodzili wszystko, co mnie wcześniej ominęło - jestem im bardzo wdzięczna. Słuchanie opowieści innych osób sprawia, że doceniam dobre strony swojej rodziny.
Uzdrowienie
Paradoksalnie poślubienie osoby zmierzającej do uzależnienia od alkoholu spowodowało, że odzyskałam zdrowie i dlatego dziś z dużą dozą pewności mogę stwierdzić, że było to najlepsze, co mogłam wtedy zrobić. Proces zdrowienia często był bolesny, lecz jego wyzwalające skutki z nawiązką wynagrodziły mi ten ból. Ukazał mi wiele spraw w chrześcijaństwie, których wcześniej nie byłam w stanie dostrzec, i przywrócił zaufanie do Boga, do siebie samej oraz do innych ludzi.