kard. Stanisław Nagy, Zbigniew Morawiec SCJ
Na drogach życia. Kardynał Stanisław Nagy w rozmowie z ks.Zbigniewem Morawcem SCJ
Kategoria biografieWydawnictwo Księży Sercanów DEHON
ISBN 978-83-7519-114-1
waga 0.962 kg
nr kat. Rhema 30168
Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!
Pozycja archiwalna.
Zadzwoń i zamówZamów przez e-mail
Nie gwarantujemy, że zamówienie będzie mogło być zrealizowane.
Pokaż koszyk
Notka
8 lipca 2010 roku kard. Stanisław Nagy obchodził 65-lecie święceń kapłańskich. W tym roku w Wydawnictwie DEHON ukazała się książka będąca zapisem rozmowy kardynała z ks. Zbigniewem Morawcem SCJ. Jej tytuł Na drogach życia oddaje znakomicie to, co znajdziemy w środku - niezwykle ciekawą, pełną wspomnień, anegdot, przemyśleń opowieść o życiu, formacji duchowej i kapłaństwie ks. kardynała. Ważne miejsce zajmują w niej także postaci pierwszych polskich sercanów oraz papież Jan Paweł II, z którym ks. kardynał współpracował i przyjaźnił się przez wiele lat. Zamieszczamy fragment tej publikacji, w którym kard. Stanisław Nagy wspomina czasy swego przygotowania do kapłaństwa.
Ksiądz Zbigniew Morawiec SCJ: I tak doszliśmy do roku 1945, brzemiennego w historyczne wydarzenia. Początek ogromnych zmian w krajobrazie politycznym i społecznym naszej ojczyzny. W tym też roku ukończył Ksiądz Kardynał przygotowanie do kapłaństwa, a 8 lipca otrzymał święcenia kapłańskie.
Kardynał Stanisław Nagy: W tym momencie zbiegają się dwie fundamentalne sprawy. Pierwszą jest sytuacja historyczno-polityczno-społeczna kraju z jej skutkami dla struktur kościelnych i życia religijnego. Druga - to przełomowy dla mnie moment życiowy, jaki stanowiło przyjęcie sakramentu kapłaństwa. Nie będzie przesadą powiedzieć, że w tym pierwszym wymiarze spełniły się oczekiwania związane z zakończeniem wojny. Wiązały się z nimi nadzieje na coś nowego, co musi się stać z Polską, także w wymiarze religijno-kościelnym. Ale i w tym drugim, osobistym wymiarze znalazłem się w punkcie przełomowym, ku któremu przez te ostatnie lata szedłem. Od wyjścia z Płaszowa, poprzez Felsztyn, powrót do Krakowa i Stadnik - szedłem ku tej pięknej przygodzie spotkania z Bogiem. A w tym spotkaniu z Nim, troszkę także ku spotkaniu ze światem, który miał mnie z biegiem czasu pochłonąć i który miał w określony sposób wpłynąć na kształt mojego życia.
Jak wyglądało zakończenie tego okresu i dojście do punktu docelowego, będącego zarazem punktem wyjścia? Miałem już za sobą etap formacji intelektualnej w postaci studium teologicznego, które właściwie było rozwinięciem tego niezwykle bogatego zasiewu, jaki otrzymałem na początku formacji nowicjackiej i rekolekcji jezuickich dawanych przez o. Józefa Machowskiego. Dlatego też studium teologiczne było tylko powtórką i swoistym ugruntowaniem tej formacji, polegającym na samodzielnym zgłębianiu teologii oraz dzieleniu się zdobytą wiedzą z konfratrem, co było przedsmakiem i zapowiedzią tego, na czym moje życie się miało zużyć, czyli pracy naukowo-dydaktycznej. Wykształcenie teologiczne, a zarazem chrześcijaństwo w jego fundamentalnych podstawach, jawiło mi się w chwili przyjęcia sakramentu kapłaństwa, jako wielka życiowa przygoda, jako wielki dar Boga, jako radykalne wejście w nowy wymiar życia - kapłana, duchownego, kontynuującego posłannictwo Chrystusa Kapłana. Drugim wymiarem przygotowania do kapłaństwa była duchowa formacja wewnętrzna, która miała być oparciem w wypełnianiu tego olbrzymiego zadania, jakim to powołanie kapłańskie miało się stać. Jakoś byłem do tej drogi przygotowany, o czym zadecydowali przełożeni, którzy mnie obserwowali. Zdecydował także spowiednik, który musiał dać swoje placet na moje wejście w głąb godności kapłańskiej. Zarówno w wymiarze studium teologicznego, jak i formacji intelektualnej, a także w wymiarze życia duchowego, wewnętrznego istniało pewne continuum, które programowo zostało rozpoczęte w nowicjacie i przez cały ten czas burz i naporu wojennego przetrwało (...).
Ksiądz Zbigniew Morawiec SCJ: Jednak na tym etapie nie było to już teologiczne samokształcenie, jak w czasie okupacji, lecz studium na poziomie uniwersyteckim.
Kardynał Stanisław Nagy: Z czasem to zdobywanie wiedzy teologicznej przybrało postać sformalizowaną, czyli studium na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, przerwane na dwa lata przez ciężką chorobę, chociaż ten trend zagłębienia się w wiedzę teologiczną wcale nie ustał. Bom przecież właśnie w czasie tej dwuletniej choroby w swoisty sposób dokończył pierwszy etap studiów teologicznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po powrocie z sanatorium w Zakopanem obroniłem pracę magisterską - Hierarchia kościelna u Klemensa Rzymskiego.
Na tym etapie jeszcze lepiej nauczyłem się samodzielnie pracować, co więcej, mogłem być pod tym względem sprawdzony przez autorytety naukowo-teologiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego, zwłaszcza przez promotora mojej pracy magisterskiej - ks. prof. Mariana Michalskiego. Był to głęboki teolog, myśliciel, a przy tym wzór tego, jak we wspaniały sposób przekazywać wiedzę teologiczną z ambony, która dla teologa jest tą pierwszą katedrą. Naonczas ks. Marian Michalski należał do czołówki kaznodziejów krakowskich o pogłębionym typie pastersko-kaznodziejskim (...).
Ksiądz Zbigniew Morawiec SCJ: Wybiegliśmy trochę do przodu, mówiąc o studium teologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale powróćmy jeszcze do momentu święceń kapłańskich Księdza Kardynała, które odbyły się tuż po zakończeniu wojny, w dość szczególnym czasie i dla Polski, i dla Kościoła.
Kardynał Stanisław Nagy: Wcześniej wspominałem już, że odbyły się one w tym jakżeż wymownym dla rodaków kompleksie historyczno-dziejowym. Poza tym wielkim wydarzeniem, jakim było przyjęcie sakramentu kapłaństwa, nie bez znaczenia był również kontekst dziejowy, w jakim się to dokonało. Święceń udzielił mi ks. bp Stanisław Rospond, sufragan krakowski, w kościele pod wezwaniem św. Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża, u sióstr karmelitanek bosych przy ulicy Kopernika. Święceń diakonatu, które przyjąłem w kościele pod wezwaniem św. Franciszka z Asyżu u franciszkanów, udzielał mi także ks. bp Rospond. Zacierają mi się natomiast w pamięci szczegóły związane ze święceniami subdiakonatu, które kto wie, czy nie miały miejsca w jakimś zakonnym kościele.
Najistotniejsze były jednak święcenia kapłańskie, które stanowiły przełomowe wydarzenie w moim życiu. Była to rzeczywiście granica i punkt wyjścia, okupione pewnym bolesnym doświadczeniem, o którym może nie będę mówił, a które dopiero potem udało mi się przezwyciężyć. To wydarzenie wręcz metafizyczne, jeżeli nie nazwać go mistycznym, którym było wejście w kapłaństwo Chrystusowe, miało swoją oprawę. Składała się na nią godność sufragana, który tych święceń mi udzielił, ale także atmosfera i klimat miłości, jakim otoczyli mnie ludzie. I tu na czoło wybijają się dwie postacie. Przede wszystkim ks. Michał Wietecha, który był wówczas rektorem, swoiście trzymającym w rękach moje losy i decyzyjnym w sprawie mojego kapłaństwa. Czułem, że jego stosunek do mnie, to stosunek dobrego, mądrego - jeżeli nie genialnie mądrego - i miłującego ojca. I właściwie to przeżycie będzie mi towarzyszyło, w różnych przejawach, aż do końca jego życia, do jego bohaterskiej śmierci. Ale wtedy, w chwili wkraczania na drogę życia kapłańskiego, jego mądrą opiekuńczość przeżyłem z wyjątkową ostrością, bo nie czułem się sam, ale byłem otoczony miłością i ogromną życzliwością. Drugą z tych dwu osób, które tak głęboko zapadły mi w duszy i które tak dobrze pamiętam - te dramatyczne momenty ciągle mam przed oczami - była moja siostra Maryjka. Kiedy już wychodziliśmy z domu na święcenia do kościoła sióstr karmelitanek, niemal w bramie zastąpiła nam drogę właśnie Maryjka. Niby ta sama śląska kobieta, ale zarazem wielka zastępczyni mojej rodzonej matki. Zdążyła, żeby być przy tym swoim przybranym dziecku w momencie, kiedy się jego losy decydowały. Po pierwsze, zdążyła żarem swojej miłości, życzliwości i oddania. W ten przyjazd włożyła ogromny wysiłek. Całą noc jechała na wozie z węglem, w deszczu, w zimnie. I wyrokiem losu, kierowanego przez Pana Boga, zdążyła stanąć przy mnie, kiedy wchodziłem na ten definitywny, ostatni etap. Przyjechał także do Krakowa mój stary ojciec, ale nie zdążył już na święcenia i spotkałem go dopiero, gdyśmy wracali do domu. Przyjechał samochodem ciężarowym razem z grupą moich bliskich z Bierunia, w tym także moją koleżanką zza ściany, daleką kuzynką, Urszulą Noras. Jego obecność była troszkę zmącona faktem, że nie zdążył być przy mnie w tym najważniejszym momencie. A więc usunął się niejako w dalszy krąg przeżywania tajemnicy święceń swojego syna. Ale przecież nie zapomnę go nigdy. Zanim został starcem, przeżył dwie wojny światowe, a dzięki ciężkiej pracy był fundamentem i gwarantem utrzymania rodziny. Również w czasie drugiej wojny światowej otoczył rodzinę serdeczną opieką, dzięki której nikt z tej rodziny nie zginął.
NA DROGACH ŻYCIA
(Rh)