Joanna Wrona i Jacek

Świadectwo Glorii Marii. Rzecz o nadziei

Kategoria  objawienia, cuda

Wydawnictwo Misjonarzy Krwi Chrystusa POMOC
Cena 9.50 zł

ISBN 978-83-7256-919-6
waga 0.088 kg
nr kat. Rhema 26002

Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!

Pozycja archiwalna.

Zadzwoń i zamów

Zamów przez e-mail

Nie gwarantujemy, że zamówienie będzie mogło być zrealizowane.


Pokaż koszyk

Notka

Trzecia córka Jacka i Joanny, siostra Dominiki, Wiktorii i Maksymiliana. Historia jej przyjścia na świat i cudownego wyzdrowienia będzie jednym z dowodów świętości w procesie beatyfikacyjnym Sługi Bożego Jana Pawła II. Wielka wiara jej matki we wstawiennictwo Czarnej Madonny i pomoc z nieba Naszego Wielkiego Rodaka spowodowały, że Gloria Maria żyje i wspaniale się rozwija!

Fragment tekstu

SŁOWO O NADZIEI
(Zamiast wstępu)

Niezwykła historia Asi i Jacka jest dla mnie ważna nie tylko dlatego, że dzięki wstawiennictwu Jana Pawła II w cudowny sposób narodziła się ich córeczka. Poruszyła mnie ta historia wcale nie dlatego, że zaczęły się nią interesować gazety i zrobiono o niej kilka programów telewizyjnych. Ważność tego wydarzenia mieści się w samej chęci życia. Bóg stoi zawsze po stronie życia, a ci, którzy z radością je przyjmują, mają zdolność jego przekazywania. Można biologicznie żyć, ale duchowo umierać. Można mieć mnóstwo rzeczy i zdobywać prestiżowe stanowiska i nagrody, a w środku nie mieć życia. Mam wrażenie, że w wielu ludziach zaczyna brakować chęci do życia, są wypompowani i smutni do tego stopnia, że wystarczy kilka problemowych sytuacji i już się załamują i promieniują na innych swoim smutkiem i pesymizmem. Fascynują mnie ludzie z pasją życia, tacy, którzy skaczą przez przeszkody, biorą się z życiem za bary i ufają bezgranicznie Bożej Opatrzności. Do tego wszystkiego nie wybierają drogi na skróty, nie próbują kombinować, ale biorą życie uczciwie, poddając się najwspanialszemu planowi Stwórcy.
Może to wielkie słowa i mogą się wydać za wielkie, bo życie Asi i Jacka oraz ich dzieci po ludzku jest przeciętne i mało w nim gwiazdorstwa, ale jestem przekonany, że gdzieś w głębi serca, największe gwizdy estrady marzą o takim życiu, bo ono jest życiem spełnionym. Marzą o nieprzerwanej i wiernej miłości, o domu, do którego się wraca i w którym jest aż za głośno od tętniącego życia.
Nigdy nie umiałem sobie wyobrazić barczystego policjanta tulącego w swoich ramionach maleństwo, które przy swoim urodzeniu nie miało nawet kilograma, policjanta, który nosi w sobie wrażliwość na dziecięcy ból i samotność. I to wcale nie jest jego słabością, ale jego męskości dodaje mocy. Takiego policjanta spotkałem w osobie Jacka. Wiele razy musiałem przekonywać młode dziewczyny, żeby wyzbyły się kompleksu domowej kury i uwierzyły, że największą karierą dla kobiety jest dom i wychowywanie dzieci. Asia jest dla mnie jakimś potwierdzeniem tej tezy. Asia i Jacek mają w sobie mnóstwo życia i dlatego Bóg wybiera ich na świadków Jego życiodajnej mocy.
Historia narodzin Glorii Marii jest historią o nadziei i sile życia. Chciałbym, żeby przeczytały ją wszystkie młode żony, które mają kłopoty z przekazywaniem życia, które się boją ryzyka i mają olbrzymie trudności z urodzeniem dzieci. Chciałbym, żeby ta historia dotarła do wszystkich lekarzy i nauczyła ich pokory, że przy całym wielkim postępie medycyny i tak ciągle Bóg decyduje o życiu, od jego początku aż do końca. Dobrze by było, gdyby ta mała książeczka otworzyła oczy młodym małżeństwom, które ciągle obliczają, jakim wydatkiem w budżecie domowym może być kolejne dziecko. Dam ją również do przeczytania moim współbraciom w kapłaństwie, żeby mogli zobaczyć, na czym polega prawdziwa troska o życie.
Cieszę się, że Asia i Jacek dołożyli do pierwotnego tytułu tego świadectwa jeszcze jedną część: rzecz o nadziei. Bo i Jan Paweł II u kresu swojego pontyfikatu uczył, że coś się nam dzieje z nadzieją, a obecny papież Benedykt XVI nadziei poświęcił jeden ze swoich pierwszych oficjalnych dokumentów.
Mądre nauczanie o nadziei musi się jednak spotkać z konkretnym kawałkiem zwykłego życia, w którym możemy zobaczyć, jaką realną siłą jest właśnie nadzieja. Życzę wszystkim czytelnikom tego świadectwa wzrostu nadziei. Ja to świadectwo już słyszałem i już przeczytałem i gwarantuje, że ta rzecz o nadziei naprawdę budzi nadzieje!

Ks. Andrzej Przybylski
Rektor Wyższego Seminarium Duchownego Archidiecezji Częstochowskiej


Pierwszy dzień życia Glorii Marii

1.07.2005 (pierwszy piątek miesiąca)
28. tydzień ciąży
godz. 8.30

Pielęgniarka informuje mnie, że na porannym konsylium została podjęta decyzja dotycząca mojej ciąży, o czym chce mnie poinformować doc. Sikora. Zostaję zawieziona na rozmowę. Lekarz mówi, że wczorajsza amnioinfuzja ujawniła przyczynę powikłań ciążowych. Po pierwsze: dziecko nie ma nerek ani pęcherza, przez co nie produkuje płynu owodniowego. Uniemożliwia mu to życie poza organizmem matki. Po drugie: łożysko rozwarstwione tworzące tzw. zespół taśm owodniowych jest zrośnięte z macicą, co uniemożliwia poród siłami natury, grożąc silnym krwawieniem, a w efekcie wycięciem macicy celem ratowania życia. Lekarz proponuje natychmiastowe zakończenie ciąży przez cesarskie cięcie. Ostateczną decyzję pozostawia mnie i mężowi, którego telefonicznie informuje o zaistniałej sytuacji. Wracam na salę chorych.
Przez krótką chwilę płaczę, zdając sobie sprawę z tego, że moje dziecko za kilka chwil nie będzie żyło, a ja będę musiała taką wiadomość przekazać dwójce dzieci, które pozostały w domu i z utęsknieniem czekają na narodziny rodzeństwa. Jednak kryzys ten trwa krótką chwilę. Proszę Matkę Bożą o siłę, aby przyjąć wszystko to, co jest mi przeznaczone. Aby tak jak Ona pod krzyżem, patrząc na śmierć własnego dziecka, cierpieć ogromną boleść w milczeniu, nie popadając w histerię.
Jezu, Ty dajesz krzyż i cierpienie tym, których kochasz. Ode mnie żądasz tak wielkiej ofiary jak Bóg zażądał od Abrahama. Niech się tak stanie. Tylko proszę, daj mi siłę nieść ten krzyż, daj mi siłę przyjąć Twoją wolę. Wznoszę oczy na Chrystusa rozpiętego na krzyżu. Nie buntuję się. Nie mam pretensji. Pytam Go tylko dlaczego właśnie mnie tak wyróżnił i pozwolił współuczestniczyć w swoim cierpieniu. Chrystus jest mi teraz tak bliski, że namacalnie czuję pod palcami chropowatości drzewa Jego krzyża. Czuję, że idę razem z Nim.
Tymczasem zostaję zawieziona ponownie na badanie USG. Badanie wykonuje dr Kapek. Wczoraj wlane wody prawie zupełnie zanikły. Zostało zaledwie kilka milimetrów. Nie ma zatem fizycznej możliwości kontynuowania ciąży. Przed podjęciem decyzji o zakończeniu ciąży proszę o wizytę duszpasterza szpitalnego.
Jest godz. 9.00, a ksiądz może pojawić się dopiero po godz. 11.00. Ekipa lekarska czeka gotowa do operacji, ale ja zwlekam z podjęciem decyzji. W czasie oczekiwania na księdza zostaję ponownie zawieziona na USG. Tym razem badanie wykonuje dr Magnucki, a następnie doc. Sikora. Diagnoza jest taka sama: brak nerek i pęcherza, do tego rozdęte jelita oraz megakardia, (przerośnięte serce), gdzie komory nie współpracują z przedsionkami. Informuję lekarzy, że podejmę decyzję, ale najpierw muszę zobaczyć się z duszpasterzem.
Po godz. 11.00 dociera do mnie dwóch zakonników. W skrócie przedstawiam im moją sytuację. Chcę przyjąć Komunię św. i prosić o błogosławieństwo. Tymczasem z ust zakonników padają słowa, że jeśli wyrażę zgodę na operację będzie to równoznaczne z dokonaniem aborcji.
Ciężko jest mi opisać uczucia, jakie w tym momencie mną targają. Z jednej strony ogromna boleść. Trudny do wyrażenia ból aż odczuwany fizycznie spowodowany świadomością, że dziecko, które noszę pod sercem, umiłowane, wytęsknione, wymodlone od chwili poczęcia, otoczone wielką miłością - za kilka minut przestanie żyć w takich okolicznościach. Nadal czuję delikatne ruchy, nadal bije jego serce. Nie ma szans na życie poza łonem, nie ma fizycznych możliwości na kontynuowanie ciąży. Nie mogę czekać, aby poród rozpoczął się siłami natury. Nie mogę czekać aż umrze w moim łonie. Niestety, tę dramatyczną decyzję muszę podjąć sama. Jakakolwiek by nie była, lekarze nie podejmą działań wbrew mojej woli. Boję się, że to, co mówią ojcowie jest prawdą, dlatego targają mną tak silne rozterki. Czuję jak gorące krople potu spływają po moim ciele.
Z drugiej strony gdzieś głęboko mam odczucie, że Ojciec chce ofiary z mojego maleństwa. Ufam Mu bezgranicznie. Wszystkie wydarzenia z kilkunastu ostatnich dni zaczynają składać się w jakąś logiczną całość. Mam wrażenie, że byłam prowadzona jak za rękę aż do tego momentu, a celem działania Opatrzności jest pewnie uratowanie mojego życia.
Ojcowie próbują mnie przekonać do rezygnacji przedstawiając sylwetkę św. Joanny Molli. Ależ ja znam doskonale jej historię. Podziwiałam ją, modliłam się do niej, ale ja nie mam tyle siły co ona, aby powiedzieć ,,nie". Próbuję się tłumaczyć, że moja sytuacja jest inna niż św. Joanny, że technicznie moja operacja wygląda inaczej niż zabieg aborcyjny, że dziecku zostanie udzielona pomoc, że jeśli taka jest wola Boża to moja córka po cesarce będzie żyła - mimo tej okrutnej diagnozy lekarskiej. Mówię to, choć sama w to nie wierzę.
Ponieważ czas nagli, lekarze naciskają na podjęcie decyzji, ekipa gotowa do operacji oczekuje od kilku godzin na moje ,,tak". Jeden z ojców dzwoni do etyka franciszkańskiego o. Mieczysława Wnękowicza. W kilku zdaniach przedstawiam mu mój problem. Ojciec Mieczysław po chwili rozmowy informuje mnie, że ma przeczucie, że należy przyspieszyć to cesarskie cięcie. Wziął do rąk relikwię św. Teresy od Dzieciątka Jezus i pomodlił się razem ze mną. (Po kilku dniach, gdy po wyjściu ze szpitala zatelefonowałam do o. Mieczysława poinformował mnie, że wówczas miał na sobie stułę Ojca Pio, a w czasie Godziny Miłosierdzia, gdy trwała moja operacja, usilnie się za nas modlił.) Ta rozmowa podziałała jak silny impuls, który skłonił mnie do wyrażenia zgody na operację.
Udałam się na blok operacyjny. Najpierw jednak musiałam przebrnąć przez formalności. Rozmowa z anestezjologami usypiającymi mnie do operacji, wypełnienie dokumentów, podpisanie zgody na cesarskie cięcie. Następnie przyszła do mnie pielęgniarka. Gdy zostałyśmy same, w bardzo delikatny sposób zaczęła ze mną rozmawiać. Przeprosiła, że musi ten problem poruszyć, ale obawia się, że po operacji będzie mi jeszcze trudniej o tym mówić. Rozmowę zaczęła słowami: ,,Zdaje sobie pani sprawę z tego, że pani dziecko nie będzie żyło. Musi pani podjąć decyzję co z ciałem dziecka. Czy chce pani zabrać ze sobą czy skremować w klinice?" Tu wyjaśniła mi, jak mam wszystko załatwić od strony formalnej. Podpisałam dokumenty potwierdzające moją decyzję co do ciała dziecka. Proszę o chrzest. Ponieważ wiem, że dziecko, które noszę pod sercem, będzie dziewczynką, podaję imiona: Gloria Maria. Są to imiona, które wybrałam jakiś czas temu, ofiarowując dziecko Matce Jasnogórskiej i prosząc Ją o opiekę nad nim. Podając imiona pomyślałam sobie: ,,Maryjo! Przecież wybrałam te imiona na Twoją chwałę, Tobie ją zawierzyłam. A teraz co? Na białym nagrobku będą widniały? Jaka to chwała Maryi?". Przez moment zawahałam się, czy nie zmienić wyboru. Zostałam sama w sali przedoperacyjnej. Drzwi z obu stron są zasunięte. Cisza. Słyszę głos: ,,Po bólu rodzenia przychodzi radość macierzyństwa". Po chwili znów słyszę ten sam głos i trzeci raz to samo. Pomyślałam: ,,Panie Jezu, jaka radość macierzyństwa, u mnie nie będzie żadnej radości. Będzie ból i koniec".
Idę na salę operacyjną. Nadal nie płaczę, nie rozpaczam. Jestem opanowana, przytomnie i rzeczowo rozmawiam z lekarzami, choć ból, jaki odczuwam w sercu, jest niemożliwy do opisania. Kładę się na łóżku-fotelu operacyjnym. Wokół mnie kilkunastoosobowa ekipa. Myślę: ,,Jezu, idę na krzyż razem z Tobą". Jedna noga przypięta w jedną stronę, druga w drugą. Prawa ręka przypięta przez anestezjologa, lewą po raz ostatni kładę na brzuchu. Chcę pożegnać się z moim dzieckiem, którego po przebudzeniu żywego nie zobaczę. Niestety i lewą rękę należy przywiązać. Na twarz anestezjolog zakłada mi maskę. Czuję mocny ból szczęki,zasypiam.
Przebudzenie
Ból. Czuję potworny ból brzucha. Otwieram oczy, widzę męża i moją mamę. Pamiętam wszystko. Domyślam się, że moje dziecko nie żyje, dlatego moje pierwsze pytanie dotyczy macicy. Czy mam ją nadal, bo tak bardo pragnę mieć trzecie dziecko. Mama mówi, że zachowano macicę a moje dziecko żyje.
Powrót na oddział położniczy
Przede mną długa noc. Potworna noc, bo mimo środków znieczulających i nasennych nie śpię. Nasłuchuję dźwięku wydobywającego się z wózeczków, w których siostry rozwożą dzieci do karmienia z oddziału neonatologicznegoznajdującego się w końcu korytarza. Tam jest moja córeczka. Jeśli jakiś wózeczek nie wjeżdża do sali, a jedzie w drugi koniec korytarza, ja jestem pewna, że to moje dziecko jedzie do prosektorium. Była to bardzo długa noc. Nad moim łóżkiem wisi krzyż. Podnoszę na niego wzrok. Nie płaczę, nie żalę się. Dziękuję Jezusowi za to cierpienie, za krzyż, który niesie razem ze mną. Myślę: ,,Przecież nie dajesz człowiekowi większego krzyża, niż może udźwignąć, a więc z Twoją pomocą przebrnę przez te wszystkie trudności i doświadczenia". Choć powoli zaczynają pojawiać się wątpliwości, które zasiali we mnie ojcowie. Czy ja nie zabiłam swojego dziecka? Nad ranem zasypiam.

Budzę się rano z ostrym kacem, staram się więc dojść jak najprędzej do siebie. Próbuję coś robić, bardziej dla zabicia czasu, niż dla konkretnego efektu. W pewnym momencie telefonuje doc. Sikora. Jego słowa brzmią jak wyrok. Jest źle, gorzej niż źle. Córka nie ma szans na przeżycie, ale i w stosunku do żony rokowania nie są najlepsze. Nie wchodzę w szczegóły i tak niewiele by to dało. Wiem tylko, że udało się postawić ostateczną diagnozę i że czas odgrywa tu istotną rolę. Nie wiem dlaczego, ale instynktownie wyczuwam, że muszę w pełni zaufać docentowi Sikorze. Po czasie okaże się, że postąpiłem słusznie. Nie zmienia to sytuacji, że mam nagle podjąć decyzję, chyba najtrudniejszą w życiu. O ironio, ja który z racji zawodu nigdy nie miałem z tym problemu i przyzwyczajony byłem do trudnych wyborów. Ja "Brudny Harry" mam zadecydować o życiu mojego dziecka, a może i żony, nie mając żadnego na to wpływu. Proszę docenta o czas. Jadę błyskawicznie do Częstochowy. W drodze kolejny telefon, że nie można już czekać, decyzja musi być natychmiastowa. Odpowiadam: "Niech się dzieje wola Boża". Dojeżdżam do Częstochowy. Po drodze dzwonię do teściowej, aby szykowała się na wyjazd ze mną do Katowic. Jej obecność może być żonie potrzebna. Matka to zawsze matka. Wbiegamy na oddział. Pielęgniarka na sali pooperacyjnej mówi nam, że zabieg się udał, żona i dziecko żyją. Podchodzimy do jej łóżka. Zaczyna się budzić. Widać, że cierpi, nie tylko fizycznie... . Krótka, bezładna, rwana rozmowa. Pyta, czy ma macicę i czy będzie jeszcze mogła mieć dzieci.Pielęgniarka zapewnia nas, że tak. Teściowa zostaje, ja mogę zobaczyć Małą. Idę na OIOM neonatologiczny. Ubrany jak chirurg, wchodzę na salę. Podchodzę do inkubatora. To, co zobaczyłem, zostanie we mnie do końca życia. Wewnątrz leżało "coś", co było moim dzieckiem, istotą ludzką. Ecce homo! Małe, czerwone, pokryte włosiem, podłączone do kilku kabelków. Stałem się przezroczysty. Nigdy w życiu się tak nie czułem. Całkowita bezradność i niemoc. Oprócz patrzenia, nie mogłem nic zrobić. Łzy popłynęły mi bezwiednie. Pierwszy raz płakałem jako dorosły mężczyzna! Zawsze twierdziłem, że płacz okrywa męża hańbą! Jednak to było silniejsze ode mnie. Przez głowę przebiegało mi tysiąc myśli na sekundę. Wychodząc, zwróciłem się w akcie strzelistym do mojego patrona Archanioła Michała - obrońcy życia - o pomoc. Po mnie weszła zobaczyć Glorię Marię teściowa. Wyszła ze łzami w oczach. Miałem świadomość, że widzę Glorię pierwszy i ostatni raz, było mi strasznie żal, że nigdy już jej nie dotknę i nie przytulę. Jako ojciec czułem się strasznie, nie byłem w stanie jej obronić przed śmiercią. Dzieci nie powinny odchodzić przed rodzicami... Pobyliśmy jeszcze chwilę i po rozmowie z lekarką, która i tak nie była w stanie nam nic nowego powiedzieć, postanowiliśmy wrócić do Częstochowy. Nasz pobyt na miejscu był bezcelowy. Asia była jeszcze pod działaniem narkozy i środków znieczulających, a przebywanie na oddziale neonatologicznym niemożliwe. Noc przetrwałem w malignie.


Drugi dzień życia Glorii Marii
2.07.2005 (pierwsza sobota miesiąca)

Otwieram oczy. Jest jasno. Na ścianie naprzeciwko wisi kalendarz, na nim zdjęcie Ojca Świętego Jana Pawła II w tym samym geście wzniesionych rąk, co na obrazku, który kładłam na brzuchu w czasie modlitwy. Po chwili do mojej sali wchodzi kobieta. Siada na łóżku. Przedstawia się. Jest pediatrą. W nocy opiekowała się moim dzieckiem. Prosi, abym nie rozbudzała w sobie zbyt dużych nadziei, ale z moim dzieckiem dzieje się coś niesamowitego. Pojawiły się kropelki moczu, a wiec jest pęcherz i przynajmniej jedna nerka. Oddycha samodzielnie, bez respiratora, co jest niewiarygodne u dziecka 28-tygodniowego z masą urodzeniową 86 dag! Pani doktor mówi, że mała jest silna, ruchliwa i bardzo chce żyć. Ojcze Święty, to nie jest przypadek, że Ty tu jesteś myślę, patrząc na zdjęcie na ścianie. Wierzę, że za Twoją przyczyną moje dziecko żyje.

 

Powrót