Jerzy Stuhr, Maria Malatyńska

Ucieczka do przodu! Jerzy Stuhr od A do Z w wywiadach M.Malatyńskiej

Kategoria  pamiętniki wspomnienia

Wydawnictwo Znak
Cena 35.70 zł

ISBN 978-83-240-0859-9
waga 0.468 kg
nr kat. Rhema 22820

Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!

Pozycja archiwalna.

Zadzwoń i zamów

Zamów przez e-mail

Nie gwarantujemy, że zamówienie będzie mogło być zrealizowane.


Pokaż koszyk

Notka

Z okazji swoich 60. urodzin wybitny aktor, reżyser i rektor krakowskiej PWST postanowił podarować nam wyjątkowy prezent. Jest nim książka, w której mówi o swojej pracy, poglądach i życiowych przypadkach.

Opowieści o najważniejszych rolach Jerzego Stuhra, artystach, z którymi współpracował, czy o branży filmowej splatają się z uwagami na tematy takie jak polityka, uczciwość czy sukces.
Ile kosztuje film? Czy reżyser i rektor powinien być jednocześnie biznesmenem? Jaki jest sposób na Szekspira, a jak poradzić sobie z Wyspiańskim? W jakim języku gra się najlepiej? Jak występować, gdy bilet na przedstawienie kosztuje 100 złotych? Jak objawiają się austriackie geny? Czy można dogadać się z młodszym pokoleniem?

Poszczególne fragmenty tej pełnej niepowtarzalnego humoru i anegdot książki składają się na prywatną encyklopedię jednej z najważniejszych postaci polskiej kultury.

Fragment tekstu

Kobieta

Maria Malatyńska: Temat: kobieta. Taki problem stawiam przed panem. Nie "kobieta jako temat", bo nie robi pan filmów o kobietach tylko o sobie: o mężczyźnie z problemami i po przejściach. Ale gdyby miał się pan zwierzyć ze swojego widzenia kobiet, to od czego by pan zaczął?

Jerzy Stuhr: Od feministek. Kiedyś spotkałem się z panią Agnieszką Graff i ona, jako feministka, zarzuciła mi, że brałem udział w filmie, w którym kobiety są traktowane przedmiotowo. Zaskoczyło mnie, że chodziło jej o Seksmisję! Nie przyjęła do wiadomości, że to był żart. Brak poczucia humoru feministek najbardziej przeszkadza mi w możliwości wytłumaczenia czegokolwiek i w dyskusji o czymkolwiek. Wszak poczucie humoru rozszerza pole oglądu. A ja nie chcę i nie umiem rozmawiać o Seksmisji poważnie, bo może z tego wyjść tylko jakaś bzdura!
Od tego się zaczęło, a potem to już świadomie prowokowałem. Powiedziałem, że gdy angażuję aktorkę, to zawsze ją pytam, czy przypadkiem nie jest w ciąży. Było to dobre trafienie... "Nie ma pan prawa!" - zagrzmiała moja rozmówczyni. A ja: "Co mnie obchodzi, przecież to dla jej dobra, żeby jej nie przemęczać. A poza tym - dbam o państwowe pieniądze, aby w pewnym momencie nie stanęła produkcja filmu!". Nie wspomniałem już nawet, że mieliśmy w szkole profesora, który pytał studentki o cykle miesiączkowe... To był nasz rektor Eugeniusz Fulde... Pamiętam jak dziś, bo wszystko odbywało się publicznie, na zajęciach: "Pani Dymna, proszę podać swój cykl miesiączkowy!". "Ależ, panie rektorze, po co to panu?". "W celu zmniejszenia w takich dniach intensywności ćwiczeń". Musiał wszystko wiedzieć. To działo się przy nas - chłopakach. Dopiero mieliśmy z tego zabawę! "Nie ma pan prawa!" - feministka nie mogła zatamować oburzenia.

M.M.: Nie jestem feministką, ale też bym uważała, że profesor Fulde przesadził!

J.S.: Gdy patrzy się od fizycznej strony sprawy, to temat jest istotnie burzliwy! Ale spójrzmy szerzej: pamiętam, jak zostałem zaproszony do telewizyjnego talk-show, prowadzonego cyklicznie w moskiewskim Muzeum Puszkina przez cenionego prezentera, pana Szwedkowa, niegdyś mocno związanego z Polską, bo studiował teatrologię u Konstantego Puzyny. Wtedy gdy zostałem zaproszony, program dotyczył właśnie kobiet... Wypowiedziałem się chętnie i - jak się okazało - natychmiast pokochały mnie licznie zgromadzone w studiu kobiety. Powiedziałem, że jako aktor i reżyser, który często pracuje z kobietami, muszę wyznać, że są dla mnie zawsze prawdziwą inspiracją. Cechuje je ogromny ładunek intuicji, która jest niezbędnym elementem działalności artystycznej, a mężczyźni, niestety, mają jej nieco mniej. Od kobiet właśnie uczę się podejścia intuicyjnego. Podpatruję je, a nawet kiedy piszę scenariusz, to postaci kobiece są u mnie zawsze tylko tak na wpół zaznaczone, bo wiem, że wypełnić taką postać najlepiej potrafi sama aktorka, właśnie dlatego że jest obdarzona fenomenalną intuicją. Pamiętam, jak w Glasgow dopadła mnie jakaś krytyczka i zaczęła analizować moje filmy od strony patriarchalnego, męskiego patrzenia. Zarzuciła mi, że kobiety w moich filmach tylko mi towarzyszą, że właściwie nie wpływają na moje losy... Wszystko miała wyliczone: przez ile minut były na ekranie, w czym uczestniczyły. Ja na to: "Zgadzam się, ponieważ ja robię te filmy o sobie". Może dojrzeję kiedyś do zrobienia filmu o kobiecie.
Ale na razie nie mam dość informacji, nie mam doświadczeń i dlatego tam, gdzie mam takie możliwości, to z wielką uwagą kobiety obserwuję. To jest właśnie powód, dla którego postaci kobiece w moich filmach zostały w dużej mierze stworzone przez aktorki, a nie reżysera. Mężczyźni grają u mnie role, kobiety je stwarzają.
Nieraz wręcz prowokuję je do tego. Zrozumiałem nawet, że wcale nie muszę dobrze znać kobiety, by być pewnym jej wewnętrznej świadomości. Oczywiście na przykład z Anią Dymną znamy się od szkoły, przeżyliśmy całe życie obok siebie, ale przyjechała z Rosji aktorka, której nie znałem, ta do roli rosyjskiej kochanki w Historiach miłosnych, i pięknie poprowadziła postać, bo miała tę właśnie jakąś inną wiedzę.

M.M.: Co według pana aktorka powinna mieć w sobie oprócz tej wspaniałej intuicji, która daje zasadniczy impuls postaci? Co w niej samej rodzi tę postać?

J.S.: To jeszcze nie jest ta postać, ale aktorka wchodzi na plan i ty wiesz, że to będzie ona. To jest tak, jakby cała jej postać wypełniona została... gotowością. Do tego dokłada się fotogeniczność, będąca sama w sobie tajemnicą, której nie potrafisz określić do końca. Przecież gdybyś zaczął mierzyć, to zdziwiłbyś się, że ma policzki nierówne, nos mało klasyczny, a wchodzi w obraz i nie możesz oczu od niej oderwać... Bo wiesz, że jest!

M.M.: Ma pan - jako reżyser i aktor - wzrok trochę jednak odkształcony... Ale niech pan spróbuje odpowiedzieć jak mężczyzna: gdy idzie pan ulicą, to co przyciąga pański wzrok? Uroda czy coś innego?

J.S.: Uśmiech i jego wszystkie pochodne, czyli promienność. Natychmiast wyłowię z dużej grupy ludzi osobę, która przyciągnie mój wzrok swoją promiennością. W jednej ze scen Korowodu miałem na planie stu siedemdziesięciu statystów grających pasażerów samolotu.
Siedziałem, patrzyłem przez tę lupę, moi asystenci usadzali ich wszystkich i nagle zatrzymałem wzrok na jakiejś twarzy kobiecej: była rozpromieniona, podniecona, że ją posadzili koło głównego bohatera... Co spowodowało, że na niej zatrzymałem wzrok? Przecież nie poraziła mnie jakąś klasyczną urodą, a jednak. Jest bowiem szczególny rodzaj promieniowania człowieka - wewnętrzna radość, akceptacja życia - a to natychmiast zwraca uwagę. Przypuszczam, że nie tylko moją! Uciekam natomiast wzrokiem od kogoś, kto ma trudności życiowe na twarzy i głębokie poczucie winy... To mnie dobija... Natomiast promienność i otwartość to jest to, co zwraca uwagę.
Ale mówi to wszystko człowiek, który miał w życiu ogromne szczęście, bo kobiety go nigdy nie skrzywdziły. Zawsze były wspaniałe: od Mamy do Żony. A są mężczyźni nieraz bardzo skrzywdzeni, którzy na długie lata mają jakiś ogromny uraz. Wtedy być może nawet czyjejś promienności nie chcieliby oglądać.

 

Powrót