Bebe Moore Campbell

Podwójne życie mojej córki

Kategoria  powieść

Wydawnictwo Znak
Cena 30.40 zł

ISBN 978-83-240-0830-8
waga 0.510 kg
nr kat. Rhema 21593

Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!

Pozycja archiwalna.

Zadzwoń i zamów

Zamów przez e-mail

Nie gwarantujemy, że zamówienie będzie mogło być zrealizowane.


Pokaż koszyk

Notka

Trina ma osiemnaście lat i cierpi na psychozę, która wpędza ją w skrajne postaci manii i depresji. Keri, jej matka, bezskutecznie stara się o konsekwentne leczenie córki, o opiekę trwającą dłużej niż 72 godziny. Jeśli po trzech dobach objawy ustępują, dziecko uważa się za zdrowe, zwalnia miejsce kolejnemu przypadkowi. Dziewczyna nie przyjmuje tabletek, walczy z matką, w atakach furii zagraża sobie i najbliższym, by w stanach łagodności pokornie przyjmować każdą formę pomocy. Choroba rujnuje życie obu kobietom. Kolor skóry wyklucza je z kręgu pacjentów uprzywilejowanych. Keri decyduje się na metody radykalne.

Podwójne życie mojej córki to niezwykle poruszająca, miejscami wręcz przerażająca opowieść o bardzo trudnej relacji matki i córki, relacji poddanej nieustannym próbom i spirali nastrojów. To również książka o dyskryminacji, tak ze względu na chorobę, jak i czarny kolor skóry. Po jej przeczytaniu nadużywane słowa: tolerancja, równouprawnienie, miłość - zmieniają znaczenie, proszą o odłożenie na lepszy moment.

Bebe Moore Campbell, popularna autorka wielu powieści, z których Brothers and Sisters, Singing in the Comeback Choir, What You Owe Me trafiły na listę bestsellerów "The New York Times'a". Jej twórczość była wyróżniana w ważniejszych amerykańskich konkursach literackich. Bebe Moore Campbell zmarła w 2006 roku.

Fragment tekstu

Tuż przed katastrofą miałam dobry dzień. Bóg powinien był pociągnąć mnie wtedy za połę płaszcza i powiedzieć: "Ciesz się, póki możesz, kochanie, bo wczoraj wieczorem Szatan ograł mnie w pokera i już wkrótce wyciągnie rękę po ciebie i twoich najbliższych". Po tych wszystkich modlitwach i dziesięcinach zasługiwałam chyba na jakieś ostrzeżenie. Cholera. Gdzie podziały się wszystkie znaki? Krowa chuda, krowa tłusta. Płonący krzak. Gołębica z gałązką oliwną. Halo?! Cokolwiek.
Chyba lepiej się stało, że wydarzenia potoczyły się bez zapowiedzi. Żadne przygotowania i tak nie wchodziły w grę. Zresztą cóż mogłyby zmienić? Świadomość, że ścigają cię psy gończe, wcale nie oznacza, że cię nie dopadną. Po prostu musisz szybko dobiec do mokradeł.
Niczego zatem się nie spodziewałam: wylegiwałam się w łóżku, rozprostowując nogi i palce u stóp, które domagały się pedikiuru, odhaczałam w myślach sprawy do załatwienia i zaczynałam się budzić. Była druga sobota kwietnia. Promienie słońca przebijały się przez gęstą mgłę. Wsparłam się na łokciach, spojrzałam przez okno sypialni i lekko mrużąc oczy, wypatrywałam zarysu budynków Los Angeles, idealnie wpasowanego między dwie wielkie palmy rosnące na moim podwórku. Gęsta grochówka niemal całkowicie przysłaniała widok, lecz nie Źodwracałam wzroku, dopóki w końcu nie zobaczyłam budynków. Kiedy upewniłam się, że miasto przetrwało noc, mogłam się odprężyć. Na obszarze sejsmicznym wszystko potrafi się zmienić w mgnieniu oka i zdążyłam się już nauczyć, że niczego nie należy być pewnym. Czasami kładłam się spać, aby nazajutrz ujrzeć powybijane szyby w oknach i roztrzaskane talerze. To, że siedziby Banku Amerykańskiego i Wells Fargo stały niewzruszenie i w ciągu nocy nie obróciły się w nicość, oznaczało, że przetrwałam również ja. Jestem wdzięczna losowi za każdy poranek bez drżenia ziemi i rozpaczliwego ujadania psów.
(...)
Była szósta rano i czekało mnie tradycyjne spotkanie z bieżnią i hantlami. Trina poruszyła się, odwróciła i spojrzała na mnie.
- Witaj, dorosła kobieto - zażartowałam.
- Bolą mnie plecy - powiedziała, a w jej głosie pobrzmiewała senna nuta. Ziewnęła, przeciągnęła się, po czym dokładniej okryła się kołdrą.
To była gra i obie o tym wiedziałyśmy. - W takim razie powinnaś położyć się na ziemi i wykonać ćwiczenia, które ci pokazywałam. Skurcz szybko minie.
- Ale mamusiu! - jęknęła, już całkiem rozbudzona.
- Czego chcesz od mamusi?
- Nie mogłabyś ich trochę pomasować?
Poczułam ukłucie rozdrażnienia. Przecież wiedziała, że codziennie rano się gimnastykuję. - Połóż się na brzuchu.
Jej ruchy były ospałe, idealnie nadawała się na leniwego ŹboŹgacza.
Pochyliłam się i zaczęłam ugniatać jej plecy i ramiona. Nie wyczułam w nich żadnego napięcia. Pod naciskiem moich Źpalców jej ciało stało się bezwładne. Po kilku minutach znowu zapadła w sen.
Zeszłam do kuchni i zanim skierowałam się do małej siłowni obok garażu, zatrzymałam się, aby zabrać butelkę z wodą. Pół godziny na bieżni przy prędkości ośmiu kilometrów na godzinę, a potem piętnaście minut ćwiczeń z hantlami i dwadzieścia minut na macie - tak wyglądał mój trening. Zawsze starałam się trzymać formę. Pootwierałam okna, włączyłam głośną salsę i zabrałam się do roboty. Kiedy skończyłam bieganie, z czoła spływał mi pot, a ubranie było nim przesiąknięte. Sięgnęłam po hantle, podnosiłam je i opuszczałam, rozsuwałam i łączyłam, aż w końcu poczułam, że za chwilę pękną mi bicepsy. Zmusiłam się do wykonania dwustu przysiadów i pięćdziesięciu wymachów nóg, dysząc i pocąc się jak beagle przy lisiej norze. Jeszcze tylko czterdzieści pompek. Liczyłam od jednego do dziesięciu, potem od dziesięciu do jednego i od dwudziestu w dół. Oswajanie wyzwania - mój własny sposób wykańczania siebie. Kiedy wreszcie zaczęłam się rozciągać, miałam wrażenie, że za chwilę eksplodują mi wszystkie mięśnie. Pora na euforię. Udało się.
- Mamusiu, wybierzmy się gdzieś - powiedziała Trina, gdy wróciłam do sypialni. Leżała dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją zostawiłam.
- Na przykład dokąd?
Zamilkła na chwilę, rozważając różne możliwości, pewna, że skoro poranek rozpoczął się spełnieniem jej pierwszego życzenia, każde następne spotka ten sam los. - Pojedźmy do centrum i kupmy trochę kwiatów.
Mówiła dziecinnym, śpiewnym głosem, który sprawiał, że wydawała się zupełnie bezbronna. Na dźwięk tego głosiku ośmioŹlatki na chwilę zamilkłam, zamyśliłam się. Już dawno go nie słyszałam.
Rano Trina nie potrafiła szybko się poruszać. Jeśli ją Źpoganiałam, najpierw robiła się drażliwa, a potem nieznośna. Ja ubierałam się bez ociągania. Z drugiej strony, mój sobotni strój nie należał do skomplikowanych: dres i trampki, zero makijażu, żadnego układania fryzury - coś zupełnie innego niż żurnalowe kreacje, które nosiłam w dni powszednie. W łazience spojrzałam w lustro. Patrzyła na mnie twarz mojej matki. Nie mogłam od niej uciec: te same oczy, te same usta i uśmiech, te same kości policzkowe. Zamknęłam oczy i rozwiązałam jedwabną chustkę, która utrzymywała moje krótkie włosy na właściwym miejscu. Dwa pociągnięcia grzebieniem, kilka drobnych ruchów palców i byłam gotowa.
Siedząc w kuchni, słyszałam głośne tupanie Triny, która krążyła po swoim pokoju, otwierając szuflady i z hukiem je zamykając. Była swoim prywatnym tajfunem. Bałagan, który po sobie zostawiała, gdy wreszcie schodziła na dół, byłby idealŹnym kandydatem do Księgi Rekordów Guinnessa. Włączyła telewizor i radio. Mając nadzieję, że przygotowania nie zajmą jej całej wieczności, zrobiłam śniadanie. Następnie od razu posprzątałam i odłożyłam na miejsce użyte naczynia. Tort, który upiekłam, nadal stał na kuchennym blacie. Tkwiło w nim osiemnaście nietkniętych świeczek. Kuchenka, podłoga i zlew lśniły czystością. Skoro nie potrafiłam okiełznać własnego dziecka, starałam się przynajmniej kontrolować stan kuchni.
Kiedy w końcu się ubrała, zbiegła po schodach jak rozradowane szczenię.
- Zrobiłaś śniadanie! Mniam, mniam.
Znowu to samo: głos dziecka.
Przygotowywałam śniadanie niemal każdego ranka - nie żebym była jakąś małą Betty Crocker, po prostu Trina musiała dobrze się odżywiać. Usiadłyśmy przy kuchennym stole i spałaszowałyśmy beztłuszczowe babeczki z otrębów, Źjajecznicę i ugotowaną przeze mnie owsiankę. Sobie nalałam gorącej kawy, a Trinie soku pomarańczowego. Kiedy niosłam talerze do zlewu, kątem oka dostrzegłam, że Trina ukradkiem upija łyk kawy. Poczułam, jak moje ramiona napinają się i wędrują nieco w górę. Nie powinna była pić niczego, co zawiera kofeinę. Jednak po chwili sięgnęła po małą fiolkę różowych pigułek tkwiącą pomiędzy solniczką i pieprzniczką. Potrząsnęła nią, wydobyła jedną tabletkę, ostrożnie umieściła ją w ustach i połknęła, popijając gorącym płynem. Od jakichś trzech lub czterech miesięcy nie musiałam jej o tym przypominać. Upiła kolejny łyk kawy, a potem powtórzyła to jeszcze kilka razy. Chyba miała problem z połknięciem pigułki.
- Nie musisz ciągle mi się przyglądać - powiedziała, kiedy z powrotem usiadłam przy stole.
- Nie wolno mi patrzeć na moje własne, wspaniałe dziecko? - Zawsze próbowałam powstrzymywać się od obserwowania Triny, a przynajmniej starałam się nie dopuszczać do tego, żeby mnie na tym przyłapywała.
- Wiem, czego mi trzeba. We wrześniu chcę rozpocząć szkołę.
- Wcale się nie martwię, kochanie.
Czasami rzeczywiście tak było.

 

Powrót