Jan Grzegorczyk
O bogatym młodzieńcu, który nie odszedł zasmucony
Kategoria powieśćWydawnictwo Znak
ISBN 978-83-240-0791-2
waga 0.204 kg
nr kat. Rhema 21340
Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!
Pozycja archiwalna.
Zadzwoń i zamówZamów przez e-mail
Nie gwarantujemy, że zamówienie będzie mogło być zrealizowane.
Pokaż koszyk
Notka
Kolejna książka autora "Nieba dla akrobaty" i cyklu o księdzu Groserze. Tym razem Grzegorczyk ukazuje arcyciekawą postać błogosławionego kapelana powstania warszawskiego, który zginął, ponieważ nie chciał opuścić rannych powstańców. Pochodzący z jednego z najsłynniejszych rodów książęcych Jan Czartoryski porzucił świat, wstąpił do dominikanów i przyjął imię Michał. Jego sylwetka jest pokazana w ilustrowanym licznymi fotografiami szeregu impresji i wspomnień, nie zawsze jednoznacznych i dobrych... Widzimy człowieka żyjącego Ewangelią, ale niepozbawionego ludzkich rysów. Jego przykład pomaga nam zadać sobie pytanie: co zrobić, by nie odejść zasmuconym, kiedy oddało się wszystko?
Fragment tekstu
Spoglądam na urokliwe zdjęcie Jasia Czartoryskiego na osiołku. Chłopiec z zafrasowaną miną, w słomkowym kapeluszu, ma cztery, może pięć lat. Zdjęcie trafiło do mnie pod koniec mojej wędrówki w poszukiwaniu wspomnień o ojcu Michale i wydało mi się bardzo symboliczne. Osiołek łatwo kojarzy się z dziećmi. To taki koń dla malców. Równie często osiołek przywodzi na myśl świat Biblii, a zwłaszcza triumfalny wjazd Pana Jezusa do Jerozolimy na parę dni przed męką. Legenda głosi, że to na pamiątkę tej świętej chwili - dźwigania Pana - każdy osiołek ma wymalowany na plecach krzyż.
*
Minął prawie wiek od chwili, w której wykonano tę fotografię, gdy 13 czerwca 1999 roku Jan Paweł II beatyfikował ojca Michała Czartoryskiego wraz ze stu siedmioma męczennikami z czasu drugiej wojny światowej.
Fotografia sprzed stu laty spina w dziwny sposób początek i koniec życia Jana Czartoryskiego. Życia, które jest fascynujące, ale które dziś tak trudno odtworzyć. Większość jego świadków już odeszła, a pamięć tych, którzy pozostali, jest coraz bardziej krucha i zawodna. Kiedyś nie zadbano, by spisać żywot ojca Michała. Zresztą jego historia nie jest wyjątkiem. Dominikanie - do czego sami się przyznają - nie za bardzo troszczą się o swoich świętych. Pochłania ich dzień dzisiejszy, który ma dość własnej biedy. Kto wie, czy gdyby Jan Paweł II nie poprosił, by zbierać świadectwa o męczennikach drugiej wojny światowej, ktokolwiek z młodszego pokolenia dominikanów usłyszałby o istnieniu Michała Czartoryskiego. Można powiedzieć, że gdyby nie jego śmierć, to dziś chyba nikt nie wiedziałby o jego życiu. Stefan Swieżawski, przyjaciel Michała Czartoryskiego, napisał o jego męczeństwie: "Śmierć jego to wspaniały akord, pozostający w najzupełniejszej harmonii z całym jego życiem". Chcąc więc poznać ten akord, należy przypatrzeć się życiu ojca Michała.
Wspomnienia o ojcu Czartoryskim zacząłem spisywać osiem lat temu. Gdy dziś ponownie je przeglądam i uzupełniam, uświadamiam sobie, że większość ludzi, z którymi o nim rozmawiałem, już odeszła. Ta skromna książeczka jest więc opowieścią nie tylko o błogosławionym Michale, ale o świecie i ludziach, pośród których żył. O świecie zmierzchającym.
Interesowało mnie nie tylko dotarcie do "obiektywnej prawdy", zbadanie faktów. Byłem pod wrażeniem historii, które niekiedy bardziej gmatwały, niż rozjaśniały sylwetkę Błogosławionego. Każdy bowiem z tych przekazów mówił mi o ludziach, którzy byli cząstką świata ojca Michała, a więc jego samego.
"Prawda o człowieku jest zawsze między rzeczywistością a legendą. Nigdy nie jest cała w legendzie i nigdy nie jest cała w rzeczywistości" - powtarzał często Roman Brandstaetter. Przy czym legenda nie oznacza gorszego, mniej wiarogodnego przekazu. Oznacza przede wszystkim, że człowiek albo zdarzenia, które ona przedstawia, mają nieprzemijającą moc i zajmują wyobraźnię kolejnych pokoleń.
*
Moją pracą interesował się zmarły przed siedmioma laty ojciec Bruno Mazur, wicepostulator w czasie procesu beatyfikacyjnego. Kiedy przywiozłem mu pierwsze plony moich rozmów i wręczyłem maszynopis, dodając, że relacje, które zebrałem, często sobie nawzajem przeczą, z ironicznym uśmiechem wytrawnego historyka, który potrafi oddzielić ziarna od plew, rzekł:
- Zaraz zobaczymy, co ci bajczarze panu naopowiadali.
- Nazywam się Feliks Bednarski. Jestem z jedenastego rocznika, a Michał Czartoryski jeszcze z tamtego wieku się wywodził, urodził się w roku 1897. Byliśmy jednak razem w nowicjacie. Czternaście lat różnicy. Było nas szesnastu. Spośród nich żyję już tylko ja. Naszym magistrem - wychowawcą - był ojciec Cyryl Markiewicz. Wielka postać. Święty człowiek. Jeden z nas - Innocenty Bocheński - został wybitnym profesorem logiki. A Michał był dziekanem naszego roku. Jako dziekan wyznaczał nam w soboty prace. Sobie zawsze zostawiał do sprzątania ubikacje, a był ze znanego rodu książęcego. Ja byłem najmłodszy, to mi mówił: "Brat pójdzie kwiaty w zakrystii podlewać". Ta pokora była zadziwiająca.
Bocheński rozweselał nas swoim humorem. Czartoryski nie żartował, ale zawsze był uśmiechnięty. Dawał nam wzór pobożności, gdy chodzi o brewiarz czy rozmyślanie. Podziwialiśmy jego spokój. Był zawsze skupiony.
- Ojcze, a Bocheński, którego znamy jako intelektualnego prowokatora, zgadzał się z Czartoryskim?
- Tak, lubili się. Na rekreacjach Czartoryski nie dowcipkował, ale gdy ktoś inny zażartował, to się uśmiechał.
Zastępcą magistra był Francuz ojciec Pius Pelletier, którego polska prowincja "wypożyczyła", żeby pomógł zreformować i właściwie ustawić wychowanie młodego pokolenia zakonników. W tamtych czasach z Francji szła wielka odnowa dominikanów. Sięgano po średniowieczne wzorce. Ojciec Pelletier wchodził na ambonę i bez kompleksów przemawiał swoją polszczyzną do ludu Bożego: "Przez wiele uścisków trzeba wejść do królestwa niebieskiego". Dla nas te "uściski" wyglądały tak, że ojciec Pelletier wzywał nas swoim charakterystycznym głosem z charczącym "r": "Za pokutę bhrat przyjdzie do mnie po phreces, po dyscyplinę". Preces to były wieczorne modlitwy. Bocheński lubił potem obnosić się ze swoimi boleściami. Czartoryski nigdy nie pokazywał, że go boli. Mnie ojciec Cyryl zakazał brać dyscyplinę. Mówił, że nie tędy droga, że biczowanie to są nerwy. Tylko raz, jak stłukłem okno, dostałem do wyboru: albo klęczeć w Wielki Piątek, albo dyscyplina.
- Przecież ojciec nienaumyślnie zbił to okno.
- Powinienem był bardziej uważać. Na studiach już z Czartoryskim nie byłem, bo musiałem uzupełnić jeszcze trzy klasy gimnazjum. Po studiach we Lwowie posłano mnie do Rzymu, tak że już potem z ojcem Michałem się nie widziałem.
- Ale za to pewnie widział ojciec Piusa XI?
- Tak, wiele razy.
- A Mussoliniego ojciec widział?
- Widziałem i miałem z nim bardzo przykrą historię. To musiało być krótko przed wojną. Mussolini zaprosił Hitlera do Rzymu. Chciał, żeby Hitler wjechał na koniu przez bramę jeszcze z I wieku po Chrystusie, ale w ostatniej chwili się okazało, że Adolf nie jeździ konno. Musiał jechać autem i ominąć bramę, bo samochód się w niej nie mieścił. Przyjechał w piątek. Całą paradę na placu obserwowaliśmy z Angelicum, naszego uniwersytetu, z odległości jakiegoś kilometra. I niech pan słucha dalej. Mieliśmy zwyczaj, że w niedzielę około godziny trzeciej chodziliśmy do takiego ogrodu, właściwie na podwórko pałacu, obok Koloseum, gdzie odbywały się koncerty muzyczne. Poszliśmy, ale tej niedzieli prawie nikogo tam nie było. Nagle wpada policja i krzyczy, że mamy wyjść na ulicę, bo będą goście. Byliśmy na samym końcu, nie zdążyliśmy wyjść z bramy, gdy znowu policjanci krzyczą: "Stać, nie ruszać się". Nagle
przed pałacem zatrzymują się auta. I wysiada Hitler z Mussolinim. Brama była wąska, więc nieomal się o nas otarli. Hitler zmierzył mnie wzrokiem, bo byłem w habicie, zawsze chodziliśmy w habicie. A mnie nie przyszło do głowy dać mu kopniaka. Ręce miałem skrępowane, to prawda, ale nogi miałem wolne. Zasłynąłbym w zakonie jako ten, który dał Hitlerowi kopniaka. Ale nie dałem i potem całe życie to sobie wyrzucałem.
Wkrótce zrobiłem doktorat, wróciłem do kraju i wybuchła wojna.