Joan Wester Anderson

Powrót Aniołów. Tam, gdzie staja się cuda. Prawdziwe historie niebiańs

Kategoria  objawienia, cuda

Wydawnictwo Exter
Cena 27.30 zł

ISBN 83-60299-12-9
waga 0.300 kg
nr kat. Rhema 20595

Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!

Nakład wyczerpany!



Pokaż koszyk

Notka

Autorka "Anielskich dróg", dobrze już znanych polskim czytelnikom, prezentuje kolejny zbiór niezapomnianych i niosących otuchę, autentycznych historii, jakie przydarzyły się zwykłym, takim jak my sami, ludziom. Ich życie uległo zmianie, bo niespodziewanie poczuli dotknięcie Boga. Niekiedy stało się to za przyczyną widzialnych lub niewidzialnych aniołów, innym razem odzyskują spokój dzięki otrzymanej wiadomości od bliskich, którzy cieszą się już szczęściem w niebie. To znów, w odpowiedzi na modlitwę, dochodzi do niewyjaśnionych uzdrowień lub wybawienia z niebezpiecznej sytuacji. Rozwiązaniu ulegają życiowe problemy, rozstrzygnięty zostaje dylemat wyboru właściwej drogi życia, rozmnożona zostaje żywność, skłócona społeczność odkrywa wartość przyjaźni i miłości. A to tylko kilka przykładów całego wachlarza cudownych wydarzeń, za pośrednictwem których przemawia do nas Bóg.

Fragment tekstu

Szpitalni pomocnicy



Nie powinno się stawać u stóp łóżka chorego, gdyż to miejsce zarezerwowane jest dla Anioła Stróża.

Żydowskie porzekadło


Carole Mott-McCay pracowała na wieczornej zmianie w domu opieki w Nowej Anglii, gdy jeden z najtrudniejszych pacjentów zasygnalizował dzwonkiem, że potrzebuje pomocy. "To był dumny mężczyzna, ze starego kraju, zły, że umieszczono go tutaj i czasami opryskliwy w stosunku do personelu - opowiada Carole. - Jednak, gdy poszłam do niego tamtej nocy, był spokojny i uprzejmy".

Mężczyzna powiedział, że jest mu zimno i poprosił o podanie mu jego ulubionego żółtego swetra. Gdy Carole podeszła do szafy, usłyszała jak mężczyzna miękko mówi: "Jesteś taka piękna. Wyglądasz dosłownie jak anioł...".

Carole obróciła się trzymając sweter i uświadomiła sobie, że człowiek właśnie spokojnie umarł. Czy zwracał się do niej? "Nie - mówi - jestem pewna, że widział coś, czego ja nie widziałam".

Dziesięć dni po urodzeniu przez Virginię Lee z Wauchula na Florydzie jej pierwszego dziecka, niemowlę zachorowało na zapalenie opon mózgowych, co wywołało u niego trwałe uszkodzenie mózgu. "Treść moich modlitw zmieniła się z "Boże ulecz Brendę" na "Ojcze, skoro nie jestem w stanie dostać się do świata Brendy, proszę bądź przy niej. Niech Twoi aniołowie ją zabawiają i okażą miłość, której ja nie mogę okazać"" - opowiada Virginia.

Następne lata nie należały do łatwych. Virginia spotykała się z rodzicami innych upośledzonych dzieci, którzy byli zgorzkniali i smutni, ale ona jakoś potrafiła kochać Brendę całym sercem. Najciężej przeżywała to, że nie mogła przeniknąć za "zasłonę" dziewczynki.

"Ze względu na poważne uszkodzenie systemu nerwowego, Brenda ciągle płakała, a ja nie wiedziałam, jak ją pocieszyć" - mówi. Czasem jednak płacz nagle się urywał, a ona natychmiast wbiegała do pokoju, by znaleźć Brendę leżącą spokojnie z wyrazem oczarowania na twarzy, jakby śniła na jawie. Czasem zdarzało się jej nawet uśmiechać.

W takich chwilach Virginia była pewna, że ktoś troskliwie dbał o jej córkę i że Brenda miała jakieś "wewnętrzne informacje" dotyczące nieba. Nigdy jednak nie mogła być pewna.

Brenda zmarła w domu opieki w wieku 25 lat. Gdy Virginia siedziała czekając na lekarza, podeszła do niej jedna z opiekunek.
- Mam pani coś do powiedzenia - zaczęła niepewnie.

Tuż przed śmiercią Brendy opiekunka szła korytarzem, a gdy doszedłszy do końca, odwróciła się, ujrzała ciemnowłosą kobietę w stroju pielęgniarki zmierzającą w stronę pokoju Brendy.
- Wiedziałam, że nie należy do naszego personelu, więc za nią zawołałam, ale ona skręciła do pokoju Brendy nie reagując - wyjaśnia pracownica domu opieki.
Opiekunka pospiesznie weszła do pokoju, ale przy Brendzie nikogo nie było.

Virginia zaczęła szlochać. "Jedyne, co mi przyszło na myśl, to to, że stała się świadkiem odpowiedzi na moje dwudziestopięcioletnie modlitwy" - mówi Virginia. Brenda faktycznie pozostawała w kontakcie z aniołami i jeden przybył, by bezpiecznie zabrać ją do domu.

***

Wiele jest historii dotyczących aniołów odprowadzających nas do nieba. Jednak nie tylko w związku ze śmiercią aniołowie pojawiają się w szpitalach. Zdają się też przemierzać korytarze, by leczyć, niezauważone przez nikogo poza garstką wybranych. Pielęgniarka i pisarka Joy Snell widziała je wielokrotnie "kursujące między pacjentami, to tu, to tam kładące dłoń na czołach cierpiących. Często, po takiej terapii, pacjenci mówili mi po przebudzeniu: "Czuję się dziś dużo lepiej siostro""(1).

Być może aniołowie miłosierdzia przybierają postać członków szpitalnego personelu. Lynda Butcavage w 1985 r. przeszła w Szpitalu Nazareth w Filadelfii poważną operację w związku z nowotworem. Gdy obudziła się na oddziale intensywnej opieki zobaczyła przy swoim łóżku pielęgniarkę, zwyczajną młodą kobietę o łagodnych, błękitnych oczach i upiętych w kok blond włosach.

- Jestem tu, by się tobą zaopiekować. - Pielęgniarka nachyliła się nad łóżkiem i delikatnie pogładziła policzek Lyndy wierzchem dłoni. - Wyzdrowiejesz.

Wszystko ją bolało i Lynda bardzo się bała, ale przez następne kilka godzin pielęgniarka pozostawała w pobliżu przemawiając do niej ciepłym głosem. "Czułam, że ona w jakiś sposób była wyjątkowa i jakby rozlał się we mnie spokój" - mówi Lynda. Pielęgniarka nie wykonywała żadnych zabiegów, chociaż robiły to inne siostry. Kobieta po prostu tam... była. Wreszcie pogładziła Lyndę raz jeszcze po policzku i powiedziała miękko:

- Muszę cię teraz opuścić, ale obiecuję, że jeszcze do ciebie przyjdę.

- Kiedy? - zapytała sennie Lynda.

- Wkrótce - pielęgniarka uśmiechnęła się na pożegnanie.

Przez wszystkie ciężkie dni, które nastały, Lynda cały czas wypatrywała swej wyjątkowej pielęgniarki. Po swoim zwolnieniu, wraz z mężem udali się na odział intensywnej opieki, by ją odnaleźć. Personel nie wiedział jednak, co powiedzieć. Nikt z nich nie widział Lyndy z tą kobietą i nikt, kto odpowiadałby opisowi, nie pracował na żadnej ze zmian na oddziale.

Lynda przeszła od tego czasu jeszcze kilka operacji, nigdy jednak nie spotkała tego wyjątkowego anioła. "Została ze mną jej troskliwość i nadal potrafię wiernie przywołać jej obraz - mówi Lynda. - Mam nadzieję, że spotkam ją i przytulę - w niebie".

Margaret zadzwoniła do rozgłośni radiowej KDKA w Pittsburghu, by podzielić się swoja historią. Jako ofiarę zawału serca przewożono ją do szpitala, gdy doświadczyła zjawiska bliskiej śmierci. "Pamiętam, jak opuściłam własne ciało i unosiłam się nad nim, tak jak to opisują inni - mówi. - Widziałam siebie na noszach, wyły syreny, a nad moim ciałem pochylali się ludzie, wcale się jednak nie bałam. Moje ciało zdawało się rzeczą, czymś, o co nie trzeba się martwić. Uczucie spokoju było nie do opisania".

Margaret przyszło na myśl, że mogłaby odpłynąć z tego miejsca. Wtedy zauważyła, że na ławce, obok jej ciała, siedział młody mężczyzna i intensywnie się w nią wpatrywał. "Miał na sobie białą koszulę i spodnie, a twarz nosiła wyraz głębokiej troski - wspomina Margaret. - Ani na chwilę nie spuścił ze mnie wzroku. Pamiętam, że zastanawiałam się, dlaczego, podczas gdy wszyscy byli tacy zajęci, on tam tylko siedział".

Chwilę później jednak, zamiast odpłynąć, Margaret poczuła, jak "ześlizguje" się z powrotem do swojego ciała. Scena, którą obserwowała zniknęła, a potem obudziła się na oddziale intensywnej opieki.

Margaret wyzdrowiała i zadzwoniła do dyspozytorów karetek z prośbą, by sprawdzili w swoich rejestrach, kim był młody mężczyzna. Jednak zgodnie z rejestrem w karetce nie było żadnego mężczyzny. Opiekowały się nią same kobiety. Co więcej, żaden mężczyzna pasujący do opisu nie pracował w tej firmie, a noszone przez załogę uniformy nie są białe.

"Zawsze słyszałam, że aniołowie nie spuszczają nas z oczu od chwili stworzenia, aż po dzień, gdy odprowadzą nas do Boga - mów Margaret. - Dobrze jest wiedzieć, że mój też jest na służbie".

Janis Reed zgadza się z tym. Przyniosła swą trzytygodniową córeczkę do szpitala Schumpert Memorial w Shreveport, w stanie Luizjana, ze względu na poważne problemy żołądkowe dziecka. Lekarze zabrali niemowlę, by poddać je badaniom, a Janis poszła do pustej poczekalni dla rodziców, gdzie opadła na kanapę płacząc. Jej dziecko było takie małe. Co jej dolegało? A jeśli nie będą jej potrafili wyleczyć?

Jak przez mgłę Janis zauważyła, jak ktoś wchodzi do pomieszczenia i siada obok niej. Podniosła załzawione oczy i ujrzała młodego mężczyznę w krótkiej, białej koszuli, zapewne porządkowego. Dlaczego jednak spoglądał na nią z taką czułością? Jego oczy... takie jasne, takie dobre. Jenis czuła się niczym zahipnotyzowana.

- Nie ma potrzeby płakać - spokojnie powiedział mężczyzna - twojej córeczce nic nie będzie.

- Nic na to nie poradzę, boję się - szlochała Janis.

- Niepotrzebnie. Ona jeszcze dożyje dorosłości.

Zdawał się tego pewien, ale badanie dopiero się zaczęło. Skąd mógłby już znać diagnozę? Te oczy, to przenikliwe spojrzenie... Było tak, jakby łagodził ból samej duszy. Czuła się, jakby wlewano w nią łaskę, nagłe przekonanie, że wszystko będzie w porządku.

- Przyjrzałem się twojemu dziecku - powiedział mężczyzna odchodząc. - Nie bój się, nic jej nie będzie.

Położył dłoń na ramieniu Janis, po czym odwrócił się i wyszedł z pokoju.

Janis znów była sama, jednak tak jakby nie sama. W pokoju nadal dawało się wyczuć czyjąś obecność. Przepełniał ją spokój... czuła się szczęśliwa! Parę minut później zjawił się lekarz i powiedział, że niemowlę wymaga natychmiastowej operacji.

Spokojna Janis, zaniosła swe dziecko na oddział chirurgiczny. Później, gdy zabieg już wykonano - dokładnie jak przepowiedział mężczyzna - dziecko czuło się doskonale, Janis próbowała ustalić, kim był mężczyzna w bieli, który tak niespodziewanie udzielił jej wsparcia. Jednak żaden lekarz ani salowy nie odpowiadał opisowi. Do poczekalni na oddziale pediatrycznym nie wysłano też żadnych innych rodziców. A czy on nie powiedział, że widział jej córkę?

Janis wierzy, że tak było i że nadal tak jest.



Przypisy:

1. Joy Snell, Posługa aniołów tu i na tamtym świecie, Citadel Press, New York 1959, s. 52.



Telefon Boga


Otwórzcie uszy, otwórzcie serca i usłyszcie mnie. Nigdy nie zostaliście porzuceni. Nigdy też Bóg nie był daleko, nawet w waszej najczarniejszej godzinie...

Jozue, Josheph F. Girzone



Celem Kena Gauba zawsze było pomaganie cierpiącym. "Niektórzy potrzebują tylko, by ich lekko popchnąć, a ja chciałem pozytywnie wpływać na ich życie" - mówi. Został misjonarzem i wraz z rodziną odbywał misje nie tylko na terenie Ameryki, ale też w wielu krajach za granicą. Zorganizował misyjne czasopismo, radio i telewizję oraz program pomocy młodzieży.

Czasem jednak nawet kaznodzieje czują się wypaleni i zniechęceni i zastanawiają się nad innym zajęciem. Tak właśnie Ken czuł się w tym dniu w latach siedemdziesiątych, gdy wraz z żoną Barbarą i dziećmi jechali swoimi dwoma autobusami misyjnymi drogą I-75 do Dayton w stanie Ohio. "Boże, czy to całe jeżdżenie i mówienie o Tobie daje w ogóle jakieś dobre rezultaty? - zastanawiał się w duszy. - Czy chcesz, bym właśnie to robił?"

- Tato, zajedźmy na pizzę! - zaproponował jeden z synów Kena.

Nadal zagubiony we własnych myślach, gdy nadarzyła się okazja, zjechał na drogę 741, wzdłuż której rzędy znaków zachwalały całą gamę barów szybkiej obsługi. "Znak - pomyślał - tego właśnie mi potrzeba: znaku, Boże".

Syn Kena z żoną zdążyli już zjechać na parking przed pizzerią i czekali aż Ken również zaparkuje. Cała rodzina radośnie wchodziła po schodkach, a on nadal siedział za kierownicą wpatrzony w przestrzeń.

- Idziesz? - zapytała Barbara.

- Nie jestem głodny - odpowiedział - zostanę i rozprostuję nogi.

Barbara podążyła za innymi do restauracji, a Ken wysiadł z samochodu, pozamykał drzwi i rozejrzał się. Spacerkiem podszedł do zauważonego Dairy Queen(1), gdzie kupił sobie coś do picia i leniwie pomaszerował z powrotem, nadal rozmyślając.

Uporczywe dzwonienie wyrwało go z zadumy. Dźwięk dobiegał z budki telefonicznej stojącej na stacji benzynowej tuż obok Dairy Queen. Gdy Ken podchodził już do budki, rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt na stacji nie zbliżał się, by odebrać telefon. Jednak pracownik stacji kontynuował pracę, jak gdyby ten odgłos był dla niego czymś normalnym.

Dlaczego nikt nie odbierał? - zastanawiał się Ken coraz bardziej poirytowany. A jeśli to było coś pilnego?

Uporczywe dzwonienie nie ustawało. Dziesięć dzwonków. Piętnaście...

Ciekawość wzięła górę. Wszedł do budki i podniósł słuchawkę.

- Halo?

- Rozmowa zamiejscowa do Kena Gauba - odezwał się głos telefonistki.

Ken był w szoku.

- Chyba pani zwariowała! - powiedział. Gdy zdał sobie sprawę ze swego grubiaństwa, usiłował się wytłumaczyć. - To niemożliwe. Szedłem sobie tu ulicą, a telefon dzwonił...

Telefonistka zignorowała jego bełkot. - Czy Ken Gaub tam jest? - zapytała. - Mam do niego zamiejscową.

To jakiś dowcip? Odruchowo Ken przygładził włosy, by lepiej wyglądać w obiektywie "ukrytej kamery", której ekipa z pewnością zaraz się pojawi. Nikt jednak nie przyszedł. Jego rodzina jadła obiad w przypadkowo wybranej restauracji tylko o parę jardów od miejsca, w którym stał, a nikt inny nie mógł wiedziać, gdzie się znajdował.

- Proszę pana, mam zamiejscową rozmowę do Kena Gauba - powtórzyła telefonistka wyraźnie u kresu swej cierpliwości. - Czy on tam jest, czy nie?

- Proszę pani, to ja jestem Ken Gaub - powiedział, nadal nie mogąc zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

- Czy jest pan pewien? - spytała telefonistka, ale dokładnie w tej chwili Ken usłyszał jeszcze jeden kobiecy głos w słuchawce.

- Tak to on, proszę pani! - powiedział kobiecy głos. - Panie Gaub, nazywam się Millie i mieszkam w Harrisburgu w Pensylwanii. Pan mnie nie zna, ale jestem zdesperowana. Błagam, proszę mi pomóc.

- Co mogę dla pani zrobić? - zapytał.

Telefonistka się rozłączyła, a kobieta zaczęła szlochać. Ken cierpliwie czekał aż się uspokoi. Wreszcie wyjaśniła:

- Chciałam popełnić samobójstwo, zaczęłam nawet pisać list pożegnalny, ale zaczęłam się modlić i powiedziałam Bogu, że tak naprawdę nie chcę tego robić.
W swym opuszczeniu Millie przypomniała sobie, że widziała Kena w telewizji. Gdyby tylko mogła porozmawiać z tym miłym, dobrotliwym kaznodzieją, tym, o tak wyrozumiałym podejściu...
- Wiedziałam, że to niemożliwe, bo nie miałam pojęcia, jak się z panem skontaktować - kontynuowała Millie już nieco spokojniejsza. - Wróciłam więc do pisania listu, a wtedy do głowy przyszły mi jakieś cyfry, i je zapisałam.

Znów zaczęła płakać. Po cichu Ken modlił się o mądrość, by umiał jej pomóc.

- Spojrzałam na te liczby - kontynuowała zapłakana kobieta - i pomyślałam, czyż nie byłoby wspaniale, gdyby się okazało, że zesłano mi cud i że te cyfry to numer telefonu Kena? Nie mogę uwierzyć, że z panem rozmawiam. Jest pan u siebie w biurze w Kalifornii?

- Nie mam biura w Kalifornii - wyjaśnił Ken. - Moje biuro jest w Yakima, w stanie Waszyngton.

- Gdzie pan w takim razie jest? - spytała zmieszana Millie.

Ken był jeszcze bardziej zdumiony.

- Millie, nie wiesz? Przecież to ty zadzwoniłaś.

- Ale nie wiem, co to za kierunkowy.

Millie wykręciła numer centrali, podała telefonistce cyfry i jakimś cudem odnalazła Kena na parkingu w Dayton, w Ohio.

Ken taktownie doradził kobiecie, przedstawiając jej Tego, który miał ją wyprowadzić z obecnej sytuacji ku nowemu życiu. Po czym oszołomiony odwiesił słuchawkę. Czy jego rodzina uwierzy w tę niesamowitą historię? Może nie powinien o tym nikomu mówić?

Modlił się jednak o odpowiedź i otrzymał dokładnie to, czego było mu potrzeba - świadomość celowości swoich działań, drobne wejrzenie w znaczenie jego pracy, elektryzującą świadomość troski, jaką Bóg otacza każde ze swych dzieci, a wszystko dzięki rozmowie, która mogła być zaaranżowana tylko prze jego niebieskiego Ojca.

Jego serce przepełniała radość.

- Basiu! - wykrzyknął, gdy jego żona wróciła do autobusu. - Nigdy w to nie uwierzysz! Bóg wie, gdzie ja jestem!(2)


Przypisy:

1. Sieć amerykańskich barów szybkiej obsługi - przyp. tłum.

2. Więcej informacji o Kenie Gaubie, jego działalności i książkach (w tym: Bóg zna Twój numer telefonu) znaleźć można na stronie internetowej: www.kengaub.com

 

Powrót