Lech Wałęsa
Droga nadziei
Kategoria historia, dokumentWydawnictwo Znak
ISBN 978-83-240-0727-1
waga 0.902 kg
nr kat. Rhema 19955
Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!
Nakład wyczerpany!
Pokaż koszyk
Notka
Październik 2006 - Niezwykły dokument. Losy Lecha Wałęsy - ukazane od dzieciństwa aż po rok 1984 - stają się portretem pokolenia Polaków, które szczególnie mocno przeżyło wydarzenia Grudnia 70, z wielkim entuzjazmem tworzyło Solidarność, aby wreszcie doświadczyć mroźnej nocy stanu wojennego. Wspomnienia...
Fragment tekstu
W styczniu 1981 roku z pielgrzymką-delegacją powstałej "Solidarności" byłem przyjmowany przez Ojca Świętego w Watykanie.
W dwa i pół roku później, 14 maja 1983 roku, wysłałem, w jakże innej sytuacji, przewidziany watykańskim protokółem list do Papieża: - Nie chcemy jednak żyć przeszłością, napawać się goryczą i bólem. Patrzymy w przyszły czas. W imię przyszłości ośmielam się prosić Cię, Ojcze Święty, o audiencję.
Nie chciałbym zbyt obszernie tłumaczyć się z użytych sformułowań, sprawa starań o spotkanie z Ojcem Świętym dotyczy przede wszystkim mnie samego, mego życia religijnego. Formułując list, położyliśmy jednak pewien nacisk na otwarcie w przyszłość, jeśli idzie o wydarzenia krajowe. Byłem bowiem wielokrotnie przedstawiany w oficjalnej propagandzie jako człowiek kurczowo trzymający się historycznych wydarzeń z okresu strajku, nie posiadający dostatecznej elastyczności, by określić nowe cele i umieć znaleźć się w sytuacji stworzonej stanem wojennym i jego konsekwencjami. Wyczuwałem, że i niektóre koła hierarchii kościelnej skłaniają się ku temu, by zamknąć mnie jakby w "muzeum >Solidarności<", gdzie miałbym zostać jego szacownym kustoszem i główną atrakcją. Nie podzielałem tych opinii, choć ta rola mogłaby być dla mnie korzystna życiowo, a co więcej - pozbawiona ryzyka działania w krańcowo odmiennej od sierpniowej, niekorzystnej sytuacji. Jednak cały przebieg internowania i prawie półroczny okres kontaktów z ludźmi przekonywały mnie nieodmiennie, że mam twardy obowiązek "grać dalej", aż do zamknięcia cyklu przemian rozpoczętych powstaniem "Solidarności". Nie miałem prawa wstawać od stołu, właśnie dlatego że moja wygrana osobista, choć ewidentna, nie miała żadnego znaczenia; pozycja przywódcy "Solidarności" jest rodzajem dzierżawy - danej mi nie po to bym w pewnym momencie przerwał partię. Udzielono mi jej po to, bym podwajając ciągle stawkę, mógł kłaść na szalę wszystko, co osiągnąłem - i przeważać.
Okres bezpośrednio poprzedzający pielgrzymkę Ojca Świętego był urozmaicany działaniami władz: prowadzono przeciwko mnie postępowania w kolegiach karnych, w sprawach skarbowych, a także wzywano kilkakrotnie jako świadka w dochodzeniach przeciwko działaczom KOR-u. Przygotowania ze strony władz do pielgrzymki Papieża były też wykorzystywane przeciwko działaczom społecznym pod pretekstem zapewnienia bezpieczeństwa przebiegu wizyty. Stwarzano wrażenie, że struktury i ludzie "Solidarności" są na tym samym indeksie co elementy awanturnicze, z kręgu których mógłby nastąpić jakiś niekontrolowany odruch przeciwko Papieżowi. Prawdę mówiąc, nie miałem czasu ani okazji śledzić tych nikczemnych poczynań, pochłonięty samym przebiegiem pielgrzymki i ciągle niejasną perspektywą mojego w niej udziału.
Ostateczne rozstrzygnięcie ciągle było odsuwane; stało się więc jasne, że dopiero przyjazd Ojca Świętego i Jego osobista decyzja podjęta w momencie rozpoczęcia pielgrzymki będzie decyzją obowiązującą wszystkich. Ze strony władz padły argumenty ostateczne, przedstawiono "ogień zaporowy" najcięższego kalibru: "Solidarność" jest zamkniętą kartą, spotkanie zagraża polskiej racji stanu, a nawet... pokojowi w Europie.
Następnego dnia po przybyciu Ojca Świętego wszystkie trudności rozwiały się: otrzymałem telefoniczną informację od generała Andrzejewskiego, wojewódzkiego komendanta milicji w Gdańsku, że jest zgoda władz na spotkanie z Papieżem. Jego organizacją ma się zająć Episkopat.
Z kontaktów z Episkopatem wynikało, że powinienem spokojnie, siedząc w domu, oczekiwać dalszych kroków. Trudno mi było utrzymać spokój. Mijały kolejne dni pielgrzymki, trwała wędrówka wielkich mas ludzi spotykających się z Papieżem w kolejnych etapach Jego wizyty, ja zaś zostałem unieruchomiony w domu, stając się w prowadzonych pertraktacjach coraz mniejszą cząstką dziejących się w kraju wydarzeń.
W tym czasie osobisty kontakt ze mną nawiązał wydelegowany niejako do tej sprawy biskup pomocniczy diecezji gdańskiej ks. dr Tadeusz Gocłowski, który dopiero w szóstym dniu pielgrzymki, we wtorek po południu, przywiózł mi z Poznania datowane dzień wcześniej oficjalne pismo prefekta Domu Papieskiego arcybiskupa Jacques'a Martina informujące, że Ojciec Święty Jan Paweł II przyjmie Pana wraz z Rodziną na audiencji prywatnej w rezydencji Arcybiskupa Metropolity Krakowskiego (Kraków, ul. Franciszkańska 3) we czwartek, 23 czerwca br. o godz. 9.00.
Nazajutrz z Danutą i czwórką chłopców, wraz z księdzem biskupem Gocłowskim, dowieziono nas podstawionym mikrobusem w eskorcie milicyjnej na lotnisko wojskowe w Pruszczu Gdańskim. Stąd wojskowym helikopterem wystartowaliśmy do Warszawy. Tam nastąpiła zmiana towarzyszącej nam obstawy, pojawili się funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu, znani mi z okresu internowania w Arłamowie. Dowódca grupy poinformował biskupa Gocłowskiego o zmianie scenariusza: celem lotu miało być Zakopane, a nie wymieniony w zaproszeniu Kraków. Spotkało się to z ostrym protestem biskupa, zaskoczonego nagłą i nie uzgodnioną zmianą. Odmówiono mu możliwości skontaktowania się z władzami kościelnymi dla ewentualnego potwierdzenia i wyjaśnienia zmiany. Mimo pisma prefekta Domu Papieskiego, które miałem w kieszeni, poczułem się znowu jak więzień Arłamowa. Biskup Gocłowski, choć osobiście mocno poruszony nie praktykowanym wobec przedstawicieli hierarchii Kościoła sposobem postępowania władz, ostatecznie uznał, że jesteśmy bezpieczni, ponieważ całej sprawie spotkania patronuje watykański Sekretariat Stanu.
Wylądowaliśmy w pobliżu Cyhrli w Zakopanem przy pięknej, słonecznej pogodzie. Oddano nam do dyspozycji pustą willę, w której czekał nas nocleg. Wieczorem, w środę, wiedzieliśmy, że do spotkania w Krakowie nie dojdzie.
Myślałem o tej złożonej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Błądząc myślami w przeszłości, przypomniałem sobie, jak w latach siedemdziesiątych we trójkę z Lenarciakiem i sekretarzem oddziałowym partii, wszyscy ze Stoczni, pojechaliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego, w pobliżu Łodzi, zobaczyć głośny w całej Polsce cud. Na drzewie miała tam się ukazać twarz Chrystusa. Jak to jest z tą wiarą człowieka? Człowiek niby wierzy, a jednak chciałby potwierdzenia... Tak i tam było - jedni przyjeżdżali z głębokiej wiary - Lenarciak im bliżej podchodził, tym wyraźniej widział Twarz. Sekretarzowi coś się pojawiało, oczami mrugał, przyglądał się - znikało. Nie był pewny. Rozglądał się wokoło, patrzył, jak inni reagują, dopytywał się, czy oni coś widzą, popatrywał na dziewczyny.
I wtedy właśnie każdy odjeżdżał z tego miejsca z tym, z czym przyjechał - ci, co wierzyli, jeszcze się utwierdzali w swej wierze, kto nie wierzył - nic nie zobaczył, chyba że przyjeżdżając chciał się mimo wszystko znaleźć bliżej Boga. Odchodząc wtedy, myślałem: nie mogę powiedzieć, że nic nie widziałem, raczej - tak, ale głowy też dać nie mogę, a i wyprzeć się nie mogę. Gdyby ktoś mówił, że nic nie było, to ja mówię - było, a jeśli ktoś mówił, że było, to ja podaję to, co mówi, w wątpliwość - no, a dlaczego nie było widać jaśniej, wyraźniej?
Z wiarą jest trudna sprawa i trzeba się przekonać samemu. Trzeba obserwować świat i wszystko, z czym się spotykamy. W człowieku prawie wszystko przemawia za wiarą, w przyrodzie także, we wszystkim, z czym mamy do czynienia. O ileż łatwiej jest, wierząc, znosić trudności i cierpienia, ale też ta świadomość nie może być wykalkulowana. To nie jest układ z Bogiem. Człowiek jest jednak kanciarzem, gdyby to był układ, a nie stosunek oparty na dobrej woli i wewnętrznych rozliczeniach, szybko założyłby sobie tysiąckartkowy zeszyt i skrupulatnie zapisywał w nim wszystkie dobre uczynki, żeby ani jednego nie pominąć. Jeden wpychałby się przed drugiego. A ta twarz była na tyle niewidoczna, że mogliśmy, odjeżdżając, pozostać sobą, ludźmi z wolną wolą...
Ranek na Cyhrli przywitał nas piękną słoneczną pogodą. Nikt z obstawy nie pojawił się w pobliżu, nie widać było żadnych oznak pośpiechu, a przecież nasze zaproszenie wyznaczało spotkanie z Papieżem na godzinę dziewiątą. Zeszliśmy wszyscy, już ubrani, na dół, w jadalni podano śniadanie. Przyniosła je bez słowa kelnerka. Po śniadaniu borowiec znany mi z Arłamowa, widząc nasze zdenerwowanie, zapytał, czy mam jakieś życzenia. Ludzie z BOR-u reprezentowali jednak inną klasę niż ci, z którymi w Gdańsku miałem na co dzień do czynienia. Była to klasa uprzejmych automatów.
- Owszem, tak - odpowiedziałem - wsiadamy do samochodu i jedziemy do Krakowa, do Papieża.
- A, tego nie możemy zrobić.
- W takim razie niech pan sobie daruje te żarty, skoro wszystko zostało tu bez nas postanowione i zaplanowane. Chcielibyście do tego jeszcze naszej zgody, akceptacji na wszystko, co z nami robicie? Niech już raczej zostanie, jak jest.
W takiej atmosferze minęła godzina dziewiąta, zbliżała się dziesiąta. Wreszcie poproszono nas do auta, ruszyliśmy mikrobusem w stronę Zakopanego. Wieziono nas bocznymi ulicami, później wyjechaliśmy na szosę prowadzącą za miasto, wreszcie skręciliśmy w wąwóz Doliny Chochołowskiej. Byłem tu po raz pierwszy w życiu. Zabudowania góralskie, piękna, otoczona szczytami gór, wypełniona słońcem dolina wydawała mi się wymarła. Zza zakrętu jednak wyłoniła się idąca poboczem drogi sylwetka górala. Siedziałem przy oknie i kiedy mijaliśmy go, musiał mnie poznać, bo wyciągnął rękę w górę z palcami w kształcie litery V. Odwzajemniłem pozdrowienie.
- Podnosi palce, a nawet nie wie, co to znaczy - zareagował borowiec.
- Wystarczy, że ty wiesz, co to znaczy - odpowiedziałem mu.
Ten gest sprawił, że poczułem się pewniej, wszystko wróciło na swoje miejsce.
W pustym schronisku na końcu doliny wprowadzono nas na drugie piętro do pokoju i znowu polecono - czekać.
Pytano mnie wielokrotnie o przebieg spotkania z Ojcem Świętym. Jakby miały się wówczas rozgrywać jakieś sprawy nadające się do zrelacjonowania, jak mecz. A to jest raczej moment wewnętrznej prawdy o sobie, swoim życiu, swoich działaniach, swoich słabościach, swoich "ciemnych miejscach". Czyż są ludzie ich pozbawieni? Ważny jest bilans, trzeba go dokonać i trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy mam coś do ofiarowania. Coś uczciwego. Różnie ludzie reagują na spotkanie z Ojcem Świętym, niektórzy potrafią o tym opowiadać, nawet pisać...
W Jego postaci, pochyleniu ciała, geście wyraża się jakby wielka troska o człowieka. O twoje problemy, o ciebie, o twoje sprawy. Ta troska wytwarza klimat, który zachęca do szczerości i prostoty, to jest propozycja odrzucenia niewygodnej pozycji, którą przyjąłeś, walcząc z życiem, tłukąc się z losem. Bo On proponuje ci swoją wielką troskę o ciebie, która ciebie rozumie, która chce cię podnieść, wreszcie i ty sam chcesz siebie podnieść. Wysoko. Tak wysoko, jak tylko potrafisz sięgnąć jako człowiek.
Zauważam jeszcze coś innego. Patrzę na wielkie stopy Papieża. Na Jego krok. Spokojny, odmierzony, człap, człap. Krocząc, wyraża swoje zawierzenie. Jest w tym spokój, pewność, zwartość, nadzieja, poczucie celu. Ja od Jego kroku nabieram sił. Tak zawsze widzę Jego Postać - jak zbliża się i ja mam Mu wyjść naprzeciw, i powinienem być na to gotowy.
Oczekiwanie w schronisku przedłużało się, chłopcy zaczęli kłębić się w niewielkim pokoju. Biskup Gocłowski wynegocjował z obstawą możliwość wyjścia na zewnątrz, na słońce, przed budynek. Tutaj między borowcami a mną wywiązała się rozmowa na temat okresu mojego internowania. Nawiązałem do jednego z wielu incydentów: upowszechniano moje zdjęcia, jak spędzam święta w czasie internowania przy stole zastawionym butelkami z alkoholem.
- Pamiętacie chyba dobrze, że w czasie świąt nie było żadnego alkoholu, przecież byliście przy tym. Skąd wzięły się butelki na zdjęciach? Nieładne zagranie, nie fair, ja lubię grę czystą.
Zagadnięty borowiec dał wyraźnie do zrozumienia, że dystansuje się od takich metod: - Panie przewodniczący, takie zabawy to nie nasza działka.
Zaczęło się zbieranie autografów przez członków obstawy, choć wzbraniałem się przed położeniem podpisu na podsuniętym mi zdjęciu Papieża. Do rozmowy włączyła się "niema" do tej pory, obsługująca na migi w willi rządowej na Cyhrli kelnerka, dopiero tutaj, przed schroniskiem, wszyscy stali się rozmowni. Najmłodszy z synów i największa przylepa, siedmioletni Jarek zagadnął "ochroniarza", czy owce mają tutaj wstęp, bo pasły się spokojnie na zielonych zboczach doliny. - A może to nie baranki, tylko wasi borowcy?
Sytuację tę utrwalił Jacek Fedorowicz, popularny artysta - plastyk, satyryk, człowiek wielkiej kultury, dowcipu i serca, w trafnej zabawnej grafice pokazującej całą tę sytuację w Dolinie Chochołowskiej.
O 11.45 atmosfera uległa zupełnej zmianie. Borowcy, po otrzymaniu sygnału o zbliżaniu się kolumny samochodów z Ojcem Świętym, wyjęli detektory i żartem, ale szczegółowo objechali nas: Danutę, mnie i chłopców. Biskupa Gocłowskiego pozostawiono poza podejrzeniami. Polecono nam wrócić do pokoju na drugim piętrze. Tam półżartem podałem teoretyczną możliwość podstawienia jakiegoś sobowtóra. Napięta atmosfera ostatnich dni oczekiwania na to spotkanie dawała znać o sobie. Wytworzyło się napięcie, w którym wszystko było możliwe, każdy chwyt. W końcu surrealistycznej konwencji poddał się nawet biskup Gocłowski, znający kardynała Wojtyłę z seminarium w Krakowie. Zapewnił, że będzie w stanie wykluczyć pomyłkę, niemniej udał się na półpiętro i obserwował przez okno podjazd kolumny papieskiej, złożonej z trzech samochodów. Z pierwszego wysiadł ksiądz Fidelus z kurii krakowskiej, kardynał Franciszek Macharski, kapelan Papieża Stanisław Dziwisz i na końcu - Papież. Nie mamy już wątpliwości.
Wziąłem w ręce dar dla Ojca Świętego - łódź z dziobem zakończonym mocno zamkniętą dłonią trzymającą krzyż. Otwarto drzwi i ruszyliśmy po schodach w momencie, gdy Ojciec Święty wchodził do góry. Spotkaliśmy się w pół drogi, na półpiętrze, w hallu prowadzącym do dużej sali jadalnej, gdzie przeszliśmy za zgodą Ojca Świętego. - O czym będziemy rozmawiać? - zapytał, uniósłszy przy tym w znamiennym geście ręce ku górze i ścianom, jakby chciał powiedzieć, że i one są świadkami naszej rozmowy. Zrozumiałem.
Ojciec Święty przywitał nas bardzo serdecznie. Siedliśmy na wielkiej ławie, tuż przy drewnianych schodach, łódź postawiłem na stoliku przed nami. Zaczęła się rozmowa, w której Ojciec Święty cały wsłuchiwał się w to, co mówiłem. Zdałem sobie wówczas sprawę, że powinienem powiedzieć coś o nas - mówiłem więc o Stoczni, o ludziach, których znam, jak naród żyje, co czuje, jakie ma nadzieje. Stawiałem sobie samemu pytania. Mówiłem to, co czułem. Rozmawiało mi się tak jak u mnie w domu - spokojnie, bez żadnego napięcia. Nie czułem żadnej tremy. Czy to dobrze, czy źle? Chyba - w moim przypadku - dobrze. Bo gdybym się tremował, zastanawiał, to bym nic nie mógł powiedzieć.
Na koniec nawiązałem do zamachu na Ojca Świętego sprzed dwóch lat i spytałem o zdrowie. Odpowiedź była pogodna: - Nie gorzej niż przedtem. Jestem tylko starszy o dwa lata.