Eric-Emmanuel Schmitt

Dziecko Noego (oprawa twarda)

Kategoria  powieść

Wydawnictwo Znak
Cena 29.00 zł

ISBN 83-240-0552-8
oprawa twarda
waga 0.224 kg
nr kat. Rhema 15452

Do każdej przesyłki
dołączamy prezent!

Pozycja archiwalna.

Zadzwoń i zamów

Zamów przez e-mail

Nie gwarantujemy, że zamówienie będzie mogło być zrealizowane.


Pokaż koszyk

Notka

Kolejna książka autora Oskara i pani Róży!

W okupowanej Belgii katolicki ksiądz ukrywa żydowskiego chłopca Josepha. Chłopcu udaje się przeżyć, odnajduje rodziców i po latach opowiada swoją historię. Cała ta opowieść nie różniłaby się niczym od wielu innych, które znamy, gdyby nie to, że ojciec Pons ocala nie tylko życie Josepha, ale coś znacznie więcej.

Eric-Emmanuel Schmitt znowu nas zaskakuje, wzrusza i skłania do refleksji. Ta oparta na autentycznych wydarzeniach opowieść o różnorodności, tolerancji i poszukiwaniu tożsamości ma wymiar uniwersalny. Łączy humor z powagą i udowadnia, że o dobru można mówić w sposób prosty, piękny, a zarazem pozbawiony sentymentalizmu.

Fragment tekstu

Wszystko zaczęło się w tramwaju.
Razem z mamą jechałem przez Brukselę w żółtym wagonie plującym iskrami i ryczącym blachą. Myślałem, że to te iskry z dachu nadają nam szybkość. Siedząc na kolanach matki, spowity w jej słodki zapach, wtulony w kołnierz z lisa, pędziłem przez szare miasto; miałem dopiero siedem lat, ale byłem panem stworzenia: z drogi, śledzie, bo król jedzie! Samochody rozstępowały się, konne zaprzęgi wpadały w popłoch, piesi uciekali, a maszynista wiózł nas z matką niczym cesarską parę w karocy.
Nie pytajcie mnie, jak wyglądała moja matka: czy można opisać słońce? Z mamy promieniowało ciepło, siła, radość. Bardziej pamiętam te odczucia niż rysy jej twarzy. Przy niej śmiałem się i nic złego nie mogło mi się przytrafić.
Toteż kiedy wkroczyli niemieccy żołnierze, zbyt się tym nie przejąłem. Zadowoliłem się odgrywaniem roli niemowy i, tak jak ustaliliśmy z rodzicami, którzy bali się, że zdradzi mnie jidysz, na widok zbliżających się szarozielonych mundurów lub czarnych skórzanych płaszczy nabierałem wody w usta. Był rok 1942 i mieliśmy nosić żółte gwiazdy, ale mój ojciec jako zręczny krawiec znalazł sposób, by uszyć nam płaszcze pozwalające zasłonić gwiazdę i odsłaniać ją, kiedy zachodziła potrzeba. Matka nazywała to naszymi "spadającymi gwiazdami".
Podczas gdy wojskowi rozmawiali, nie zwracając na nas uwagi, poczułem, że matka sztywnieje i zaczyna się trząść. Czy to był instynkt? Czy usłyszała coś niepokojącego?
Wstała, przyłożyła mi rękę do ust i na najbliższym przystanku energicznie popchnęla mnie do wyjścia. Gdy znaleźliśmy się na chodniku, spytałem:
- Przecież mieszkamy dalej! Czemu wysiedliśmy już tutaj?
- Przejdziemy się, Joseph. Dobrze?
Ja zawsze zgadzałem się na to, czego chciała mama, mimo że z trudem za nią nadążałem na moich siedmioletnich nogach, gdy nagle przyspieszała kroku.
Po drodze zaproponowała:
- Odwiedzimy pewną wielką damę, dobrze?
- Tak. Kogo?
- Hrabinę de Sully.
- Ile ma wzrostu?
- Słucham?
- Powiedziałaś, że to wielka dama...
- To znaczy, że jest szlachetnego rodu.
- Szlachetnego rodu?
Wyjaśniając mi, że osoba szlachetnego rodu to osoba wysoko urodzona, pochodząca z bardzo starej rodziny i że z tego powodu trzeba okazywać jej dużo szacunku, wprowadziła mnie do przedpokoju pięknego pałacyku, gdzie przywitali nas służący.
Rozczarowałem się trochę, bo kobieta, która do nas zeszła, nie pasowała do tego, co sobie wyobraziłem: hrabina de Sully, mimo że pochodziła ze "starej" rodziny, wyglądała bardzo młodo i chociaż była "wielką" damą "wysoko" urodzoną, nie była wyższa ode mnie.
Rozmawiały szybko ściszonym głosem, potem matka pocałowała mnie, prosząc, żebym czekał, aż wróci.
Mała, młoda i rozczarowująca hrabina zaprowadziła mnie do salonu, gdzie poczęstowała ciastkami, herbatą i grała mi różne melodie na fortepianie. Wobec wysokości sufitów, obfitości podwieczorku i piękna muzyki, zrewidowałem swoje zdanie i zagłębiając się w wyściełanym fotelu, zgodziłem się z tym, że jest "wielką damą".
Przestała grać, westchnęła, spojrzała na zegar i podeszła do mnie z czołem przeciętym troską.
- Joseph, nie wiem, czy zrozumiesz to, co ci powiem, ale nasza krew zabrania nam ukrywania prawdy przed dziećmi.
Jeżeli taki był zwyczaj wśród szlachty, czemu mi go narzucała? Myślała, że też jestem szlachcicem? Byłem nim? Ja, szlachcicem? Może... Dlaczego nie? Jeżeli tak jak ona nie trzeba być dużym ani starym, miałem szanse.
- Joseph, twoi rodzice i ty jesteście w wielkim niebezpieczeństwie. Twoja matka słyszała, że w waszej dzielnicy będą aresztowania. Poszła zawiadomić twojego ojca i możliwie jak najwięcej ludzi. Powierzyła mi ciebie, żeby cię chronić. Mam nadzieję, że wróci. Tak. Naprawdę mam nadzieję, że wróci.
No tak, dobrze, że nie codziennie zostawałem szlachcicem: prawda była raczej bolesna.
- Mama zawsze wraca. Dlaczego miałaby nie wrócić?
- Może zostać zatrzymana przez policję.
- Co zrobiła?
- Nic nie zrobiła. Jest...
Z piersi hrabiny wyrwało się ciężkie westchnienie, od którego zadźwięczały paciorki naszyjnika. Jej oczy zwilgotniały.
- Czym jest?
- Jest Żydówką.
- No tak. Wszyscy w rodzinie jesteśmy Żydami. Ja też.
Ponieważ miałem rację, pocałowała mnie w oba policzki.
- A ty też jesteś Żydówką, madame?
- Nie. Jestem Belgijką.
- Jak ja.
- Tak, jak ty. I chrześcijanką.
- Chrześcijanka to przeciwieństwo Żyda?
- Przeciwieństwo Żyda to nazista.
- Nie aresztuje się chrześcijanek?
- Nie.
- Więc lepiej być chrześcijanką?
- To zależy wobec kogo. Chodź, Joseph, zanim mama wróci, pokażę ci dom.
- Ach! Widzisz, że wróci!
Hrabina de Sully wzięła mnie za rękę i po schodach, które wzlatywały na piętra, poszła ze mną podziwiać wazony, obrazy, zbroje. W jej sypialni odkryłem całą ścianę wiszących na ramiączkach sukienek. U nas w domu, w Schaerbeck, też żyliśmy wśród strojów, nici i materiałów.
- Jesteś krawcową, jak tata?
Roześmiała się.
- Nie. Kupuję toalety uszyte przez krawców, takich jak twój tata. Muszą przecież dla kogoś pracować, prawda?
Kiwnąłem głową, ale nie powiedziałem hrabinie, że na pewno nie kupiła swoich ubrań u nas, bo u taty nigdy nie widziałem rzeczy tak pięknych jak te haftowane aksamity, świetliste jedwabie, koronki przy nadgarstkach, błyszczące niczym klejnoty guziki.
Nadszedł hrabia i kiedy hrabina opisała mu sytuację, spojrzał na mnie.
On znacznie bardziej pasował do portretu szlachcica. Wysoki, szczupły, stary - w każdym razie wąsy nadawały mu szacowny wygląd - zmierzył mnie wzrokiem z tak wysoka, że zrozumiałem, dlaczego podniesiono sufity.
- Chodź, dziecko, zjesz z nami kolację.
Głos był głosem szlachcica, nie miałem wątpliwości! Głos solidny, gruby, poważny, barwy posągów z brązu, na które padało światło świec.
Podczas posiłku grzecznie wywiązywałem się z obowiązku rozmowy, chociaż wciąż nurtowała mnie kwestia pochodzenia: jestem szlachcicem czy nie? Skoro państwo de Sully gotowi są mi pomóc i wziąć mnie do siebie, to mogło oznaczać, że wywodzę się z tego samego rodu co oni. A więc szlachcic?
Kiedy przechodziliśmy do salonu, żeby napić się naparu z kwiatów pomarańczy, mogłem głośno zadać pytanie, lecz powstrzymałem się w obawie, że odpowiedź będzie negatywna: chciałem pożyć jeszcze trochę w tej miłej sercu niepewności...
Chyba zasnąłem, bo obudził mnie dźwięk dzwonka. Kiedy z fotela, na którym leżałem odrętwiały, ujrzałem ojca i matkę wchodzących do przedpokoju, po raz pierwszy zrozumiałem, że są inni. Zgarbieni, w ciemnych ubraniach, z tekturowymi walizkami w ręku, mówili bardzo niepewnie, lękliwie, jakby bali się zarówno nocy, z której przychodzili, jak wspaniałych gospodarzy, do których się zwracali. Zacząłem się zastanawiać, czy moi rodzice nie są biedni.
- Łapanka! Wszystkich aresztują. Kobiety i dzieci też. Rodzina Rosenbergów. Rodzina Me-yerów. Laegerowie. Perelmuterowie. Wszyscy...
Ojciec płakał. Krępowało mnie, że on, który nigdy nie płacze, przychodzi płakać do ludzi takich jak państwo de Sully. Co miała oznaczać ta poufałość? Że jesteśmy szlachtą? Nie ruszając się z berżerki i udając, że śpię, obserwowałem wszystko i słuchałem.
- Wyjechać... Ale gdzie? Żeby dostać się do Hiszpanii, trzeba przejechać Francję, która jest tak samo niebezpieczna. A bez fałszywych papierów...
- Widzisz, Miszke - mówiła mama - mogliśmy jechać z ciocią Ritą do Brazylii.
- Z moim chorym ojcem, nigdy!
- Teraz nie żyje, niech Bóg ma w opiece jego duszę.
- Tak, już za późno.
Hrabia de Sully wprowadził trochę porządku do rozmowy.
- Zajmę się państwem.
- Nie, panie hrabio, nasz los nie ma znaczenia. Trzeba ratować Josepha. Przede wszystkim jego. I tylko jego, jeśli tak będzie trzeba.
- Tak - powiedziała matka - trzeba chronić przede wszystkim Josepha.
Tyle względów potwierdzało moją intuicję, że jestem szlachcicem. W każdym razie byłem nim w oczach moich bliskich.
Hrabia znowu ich uspokoił.
- Oczywiście, zajmę się Josephem. Zajmę się także państwem. Musicie jednak zgodzić się na chwilowe rozstanie z nim.

 

Powrót