l ego lutowego popołudnia Marek zatrzasnął za sobą drzwi działu kadr, by nie powrócić tam nigdy więcej. Dwie godziny wcześniej, gdy oderwał wzrok od monitora, za lśniącą taflą nieotwieral-nego okna dostrzegł czarujący mroźnym pięknem zachód słońca. Łuna rozpłomieniała niebo karma-zynowym blaskiem, śnieg, który pokrywał pola, zdawał się płonąć. Marek wstał od biurka. Zza drzwi dobiegał podniesiony głos szefa produkcji. Cynobrowa poświata osiadła na szybie; Marek przytknął policzek do szkła, jak gdyby chciał wtopić się w cząsteczki światła i opuścić biurowy pokój wraz z promieniem zimowego słońca. Przez dłuższą chwilę stał wpatrzony w skrawek nieba, na którym blady błękit przeistaczał się w pełną blasku różowość, delikatną jak pajęcza sieć. Naraz oderwał głowę od szyby. Podszedł do biurka i zdecydowanymi ruchami palców wystukał dwa zdania wypowiedzenia w trybie natychmiastowym. Przepisy kodeksu pracy niewoliły go wprawdzie przy tym biurku i komputerze na kolejne trzy miesiące,ale nie dbał o pozory prawa. Wydrukował, podpisał, niedbale rzucił dokument na dyrektorskie biurko.