Zrodlo - informacje o książce

Moje powstanie

Jolanta Tomczak

fragment tekstu:

Miałam wtedy niespełna 7 lat...
Elżbieta R.
-Lato roku 1944 było wyjątkowo piękne i ciepłe. Mieszkaliśmy na Czerniakowskiej, kątem, w jakimś wąskim bokiem zwróconym do ulicy robotniczym domu z czerwonej cegły, dwupiętrowym, długim, z pięcioma klatkami. Do domu prowadziła żelazna brama z furtką. Za bramą równolegle do ulicy rozciągała się posiadłość otaczająca willę, przez nas nazywaną pałacykiem. Duży teren zieleni otaczał pałacyk i sąsiadował z podłużnym podwórkiem, ograniczonym warsztatami (ślusarskim i mechanicznym) i do połowy wkopanym w ziemię obszernym śmietnikiem. Był też ogród, który służył mieszkańcom w tych tragicznych latach dla podratowania domowych budżetów i zaopatrzenia kuchni w warzywa. W ogrodzie wznosił się pagórek. W maju krzewy bzu kwitły i pachniały pięknie, jakby przyroda nie chciała wiedzieć o zbliżającej się tragedii.
W czerwcu skończyłam pierwszą klasę u Sióstr Nazaretanek. Moje świadectwo - mam je do dzisiaj - wystawione było po polsku i po niemiecku. Przyszedł lipiec, gorący, pachnący jaśminem. Wieczorami siedzieliśmy na podwórku, obserwując przelatujące wysoko, poza zasięgiem niemieckiej artylerii, defilujące srebrne ptaki, amerykańskie samoloty, budzące radość i nadzieję w zgnębionych sercach. Widziałam radość w oczach rodziców i uznanie dla bohaterskich lotników.
Na krzaczkach zaczęły dojrzewać pomidory, piękne, duże, czerwone i słodkie. Obiecywały obfity zbiór.
Dnie mijały, szalał terror. Strach przed łapankami. Godzina policyjna ograniczała wszelki ruch Polaków w mieście po
godzinie dziewiętnastej. Obowiązywało zaciemnienie. Wszelkie przecieki światła w oknach likwidowane były strzałami z policyjnych karabinów. Często wyłączano prąd. Panowały ciemności. Ludzie ratowali się lampami karbidowymi. Do dziś pamiętam słodkawo-kwaśny zapach palącego się niebieskawym światłem płomienia karbidówki.
Po skromnej kolacji ja i mój młodszy braciszek klękaliśmy z mamą do modlitwy, po czym trzeba było starannie i w odpowiedniej kolejności ułożyć wszystkie części ubrania, aby być jak najszybciej gotowym po ogłoszeniu alarmu lotniczego. Wtedy mamusia ubierała braciszka, a ja musiałam ubrać się sama. Mimo ciepłego lata zakładaliśmy pasy do podtrzymywania pończoch (wtedy nie było rajstop), sweterki i jakieś wierzchnie ubranka, ponieważ byliśmy przygotowani, by w każdej chwili móc wyjść z domu, chroniąc się przed bombardowaniem czy wysiedleniem. Każdy z rodziny miał mały plecaczek lub torbę z przyborami toaletowymi. W lnianym woreczku wiszącym na szyi każdego dziecka był medalik z Matką Bożą, z wypisaną datą urodzenia, imieniem, nazwiskiem i adresem w razie rozłąki z rodzicami. Nikt nie znał swego losu, niczego nie dało się przewidzieć z godziny na godzinę. Tak mijały ciężkie z powodu niepewności, biedy i troski o rozłączonych z nami najbliższych dni.
My dzieci, a było nas sporo na tym podwórku, bawiliśmy się jak co dzień w chowanego, graliśmy w klasy, skakaliśmy na skakankach, bo przecież to były już wakacje. Wspaniałą zabawą było wspinanie się na wielką platformę, tzw. rolwagę, z której wyprzężono konia i pozostawiono na naszym podwórku przy warsztatach. Któregoś popołudnia jak zwykle bawiliśmy się na platformie, gdy nagle powietrze przeciął świst jakby brzęczącego owada lecącego blisko ucha. Jeden, drugi, następne już trudno było zliczyć. Strzelanina. Starsze dzieci szybko uciekły pod wóz, a w przerwie strzelaniny - do domów. Ja również, tak jak mogłam, w pośpiechu uciekłam do domu, a na platformie został mój malutki braciszek, który sam nie był w stanie zejść z góry. Wyratowała go mama, biegnąc po niego.(...)

strona redakcyjna

wstęp (lub początek wstępu)

spis treści (lub początek spisu treści)

notka

Warning: mysqli_num_rows() expects parameter 1 to be mysqli_result, bool given in /chicago/linki2.php on line 44



Powrót